Jerzy Pilch "Zuza albo czas oddalenia"

Pilcha zaczęłam czytać stosunkowo niedawno. To znaczy wcześniej czytywałam jego felietony, ale ponieważ miał w zwyczaju zmieniać redakcje jak rękawiczki, to nie zawsze było nam po drodze. Mam do jego literatury stosunek mieszany. O ile zachwyciły mnie opowiadania wydane w tomie "Moje pierwsze samobójstwo", o tyle dwie powieści, które przeczytałam, "Wiele demonów" i "Miasto oddalenia", wydały mi się mocno nierówne. Momentami świetne, gawędziarskie, śmieszne, ale i dotykające problemów egzystencjalnych, grzeszyły jednak nadmiernym gadulstwem, co sprawiało, że całe partie stawały się nużące. Dwa tomy dzienników (niestety nie napisałam tu o nich), okrzyknięte przez krytyków znakomitymi, mnie aż tak znakomite się nie wydały, ale może na moją ocenę wpłynął fakt, że nie przepadam za tym gatunkiem. Niemniej jednak są na pewno interesujące, a "Drugi dziennik", świadectwo postępującej choroby, rzeczywiście porusza. Jak by nie było, wiedziałam, że do Pilcha wracać będę. Nie jest tak, że mam potrzebę przeczytania wszystkiego, ale zrobiłam sobie listę powieści, które chcę prędzej czy później poznać.
Dlatego wiadomość o zbliżającej się dacie premiery najnowszej książki pisarza, "Zuza albo czas oddalenia" (Wydawnictwo Literackie 2015), przyjęłam z nadzieją. Pierwsze głosy jakoś jednak ostudziły mój zapał. Z jednej strony informacja, że to powieść krótka, mogła rokować pozytywnie, bo, jak wspomniałam przed chwilą, moim zdaniem nadmierne gadulstwo Pilchowi nie służy. Z drugiej strony opinie, że to materiał na dzieło solidnych rozmiarów niezrealizowane z różnych powodów (chyba nie tylko kondycyjnych) wzbudziły moją podejrzliwość. Bo co innego napisać krótko z wyboru, a co innego z musu. Wobec tego postanowiłam na razie wstrzymać się z zakupem, ale nieoczekiwanie otrzymałam ją w prezencie. A że potrzebowałam czegoś nie nazbyt dołującego, a stale mam w głowie te opowiadania Pilcha, które tak mnie kiedyś cieszyły w podróży, od razu po nią sięgnęłam i ...... i niestety przeżyłam ogromny zawód! Szczerze mówiąc, dawno nie miałam poczucia, że tracę czas na lekturę książki. Na szczęście wiele go nie zmitrężyłam, bo "Zuza albo czas oddalenia" to raczej dłuższe opowiadanie niż powieść. 130 stron niewypełnionych po brzegi. Trochę przyjemności, ale głównie złość, nuda i poczucie, że zostałam nabita w butelkę, to wszystko na przemian towarzyszyło mojej lekturze.
Przyczyn jest co najmniej kilka. Wcale nie mam pewności, czy temat jest tą najważniejszą. Kto śledzi na bieżąco wiadomości literackie, ten na pewno wie, że to historia sześćdziesięciolatka chorego na parkinsona, który zakochuje się w dwudziestoletniej pannicy lekkich obyczajów, a traci dla niej głowę do tego stopnia, że się z nią żeni. Pilch obudowuje temat licznymi odniesieniami literackimi, czyni to też w wywiadach, których kilku udzielił. Nawiązuje głównie do Marqueza ("Rzecz o mych smutnych dziwkach"), ale zamieszcza też stosowny cytat z "Braci Karamazow" Dostojewskiego. Jednym słowem wznosi ten literacki motyw na wyżyny, przydając mu gębę istoty i sedna. Wydaje mi się, że pisarz, który nie przeżył tego rodzaju fascynacji, (...) za wiele nie zwojuje. - to cytat z wywiadu udzielonego Justynie Sobolewskiej, ale mówił to też w innych rozmowach. No cóż, nie żebym się gorszyła, zresztą książka jest całkiem niewinna, bo tych kilkanaście grubych słów rozsianych tu i ówdzie to dziś przecież kaszka z mleczkiem, ale temat mnie jakoś specjalnie nie porywa. A jeszcze Marqueza nie znam, więc ewentualne literackie gry nie dla mnie. Pilch uderza z jeszcze grubszej rury, bo tytuł nawiązuje do biblijnej historii o Zuzannie i starcach, a i w środku znalazły się na ten temat passusy.
Kolejny powód mojego rozczarowania to jednak nadmierna zwięzłość. Książka ma formę zapisków (?), dziennika (?) znalezionego w bucie leżącym na klatce  warszawskiej kamienicy przy ulicy Hożej oczywiście. Taka forma tłumaczy fragmentaryczność notatek i ślizganie się przez czas (historia nieszczęśliwej miłości ledwie się zaczęła, a już się skończyła, chociaż minęły raczej lata niż miesiące). Nic jednak nie poradzę na to, że mnie brakuje tego charakterystycznego Pilchowego stylu i gawędziarstwa. Jakby autor zatrzymywał się w połowie. Już, już się rozpędza, już, już uderza w charakterystyczny ton, kiedy nagle stop. Koniec opowieści. I tak  nie wybrzmiewa ani historia Nulli, pierwszej żony narratora, ani opowieść o innych miłosnych zawirowaniach, ani wspomnienia z dzieciństwa, ani wreszcie opowieści o matce i ojcu. Oczywiście autor ogrywa tę zwięzłość, narrator snuje wywód, jak to historia jego opętania powinna się rozwijać i na ilu stronach, ale czytelnikowi z tego mała pociecha. Może komuś ten destylat będzie odpowiadał, wszak powściągliwość bywa atutem, ale ja nie tego od Pilcha oczekuję. Pomiędzy rozwlekłością, która czasem mi przeszkadzała, a nadmierną zwięzłością jest przecież jakiś złoty środek.
Gdybym przynajmniej dostała coś w zamian. Ale nie! To znaczy niby dostaję tematy najważniejsze. Miłosne opętanie, wolność, rozpacz, samotność, samobójstwo, starość, chorobę, śmierć. Co z tego, kiedy to wszystko nie robi specjalnego wrażenia. Jest naskórkowe i wykoncypowane. Owszem, znajdzie się parę interesujących myśli, które można by zanotować w jakimś kajeciku, gdyby się taki kajecik prowadziło. Ale to jednak mało. Szczególnie jeśli ma się w czytelniczej pamięci, a ja mam, to, jak temat starości pożądającej młodości i uczucia potraktował mój ukochany Philip Roth w znakomitej powieści "Duch wychodzi" (może być też w "Evrymanie"). Zresztą Pilch przywołuje tę pierwszą pozycję we wspomnianym tutaj wywiadzie. Czytając historię Nathana Zuckermana, odczułam całe przekleństwo starości, choroby, niemożności, przemijania i żalu za utraconą młodością. Czytając Pilcha, najczęściej nie czułam nic. Przejmująco robi się dopiero na ostatnich stronach, kiedy narrator z rezygnacją wylicza, co mu choroba odebrała.
Na koniec muszę się do czegoś przyznać. Ponieważ znany jest cały kontekst powstania tej książki, zastanawiałam się, czy aby wypada ją krytykować. Bo może powieść była dla pisarza terapią? Może choroba uniemożliwiła mu napisanie dzieła kompletnego? Potem jednak pomyślałam, że w wywiadach poczyna sobie Pilch całkiem pewnie i śmiało, a poza tym książka pokazana światu zostaje wystawiona pod osąd i litować się nad nią nie mamy prawa. Takie wilcze czytelnicze prawo. No i jest jeszcze wydawnictwo, które pragnie na autorze zarobić i wciska mi tę książeczkę za niemałe pieniądze, wabiąc z okładki pokrętnym tekstem. Przypomina się hucpa z "Kronosem" Gombrowicza. Cóż, z dużej chmury mały deszcz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty