Po okresie kinowej posuchy nagle obrodziło ciekawymi premierami, dlatego wybrałam się do kina na dwa filmy, a trzeci, "Marsylski łącznik", zostawiłam sobie na kolejny weekend. Tymczasem obejrzałam zaległy dokument "Szkoła Babel" i całkiem świeże "Timbuktu", które znalazło się w ścisłej piątce filmów nieanglojęzycznych nominowanych do Oskara obok "Idy" i "Lewiatana". Tej nagrody z wiadomych powodów nie dostało, za to obsypano je kilkoma Cezarami. Początkowo myślałam, że zestawienie ich w jednej notce, do czego zmusza mnie brak czasu, będzie nawet sensowne, bo jakoś do siebie pasują. "Timbuktu" to opowieść o miasteczku w Mali, tym z tytułu opanowanym przez dzihadystów. Z kolei "Szkoła Babel" to film dokumentalny o klasie adaptacyjnej, która przygotowuje imigrantów do podjęcia nauki we francuskiej szkole, pomaga nauczyć się języka i odnaleźć w nowej rzeczywistości. A ponieważ jedno, imigracja, może być skutkiem drugiego, dżihadu, więc nic dziwnego, że tak się to w mojej głowie zgrabnie ułożyło. Nic bardziej mylnego. Uległam stereotypom i najprostszemu skojarzeniu - imigrant znaczy czarny. A przecież tak nie jest.
Do szkoły chodzą uczniowie z całego świata. Prawda, są też czarni, ale i skośnoocy, a wbrew temu, co mogłoby się wydawać, całkiem pokaźną grupę stanowią biali. Przybyli z Azji, Afryki, Ameryki Południowej, ale też z Europy i to nie tylko tej biednej. Jest Białorusinka, Ukrainka, ale jest też Polka, Agnieszka, a nawet Irlandczyk. Jednym słowem różne oblicza emigracji. Nie wszyscy uczniowie to dzieci emigrantów politycznych czy ekonomicznych. Mają od jedenastu do piętnastu lat, chodzą do jednej klasy. Wielość języków i obyczajów, ale podobne emocje i marzenia. Reżyserka, Julie Bertucelli, towarzyszy im z kamerą przez wspólnie spędzony rok, od jesieni do wakacji, kiedy muszą się rozstać. Niektórzy pójdą już do zwykłej szkoły, inni zostaną w klasie adaptacyjnej kolejny rok lub tylko parę miesięcy, bo nie są jeszcze gotowi, aby wypłynąć na szerokie wody francuskiego systemu edukacyjnego. Śledzimy ich szkolne losy. Od pierwszych wspólnych chwil, od powitania, które każde z dzieci wypowiada i zapisuje w języku ojczystym, i opowieści o ostatnim dniu w ojczyźnie, te są najbardziej przejmujące, bo rozstanie, z jakich powodów by nie było, na ogół boli. Dowiadujemy się, jak mieszkają we Francji, najczęściej ciaśniej, i co zostawili. Wiemy, o czym marzą i kim chcieliby zostać w przyszłości. Ale chyba najważniejsze są emocje, nie zawsze łatwe. Uczniowie są na pierwszym planie, ale równie ważna, chociaż w cieniu, najczęściej słyszymy tylko jej głos, rzadziej widzimy, jest niezwykła nauczycielka. Ciepła, uważna, ale i stanowcza. Mądra przewodniczka po nowym świecie i po nowym języku. Każdy z uczniów jest tu traktowany indywidualnie, stopniowo, w miarę możliwości, wprowadzany w świat zwyczajnej szkoły. Kiedy oglądamy film, mamy wrażenie, że to system idealny z troską pochylający się nad uczniem. Tyle że, tak przynajmniej wynika z opisu filmu, ta adaptacyjna klasa to na razie eksperyment. Czy ma być remedium na problemy z integracją? Pewnie tak. Warto jeszcze wspomnieć o spotkaniach z rodzicami. Bywa, że dziecko jest tłumaczem, bo matka czy ojciec ledwie mówią po francusku, zdarzają się też niepiśmienni. Ale wszyscy marzą o lepszej przyszłości dla swoich dzieci, dlatego szkołę traktują z szacunkiem, a nauczycielka jest dla nich wyrocznią i kimś, komu można zaufać i zwierzyć się. "Szkołę Babel" ogląda się znakomicie, półtorej godziny mija, nie wiadomo kiedy, co jest zasługą świetnych bohaterów z sympatią podglądanych przez Bertucelli.
"Timbuktu" także jest filmem godnym polecenia. Piękny i okrutny. Piękna jest natura, krajobraz, pustynia, rzeka, plamy zieleni, zwierzęta, piękne jest Timbuktu, chociaż tu pokazane jak mała osada, wąskie uliczki, domy z gliny, upał i kurz. Piękne są kolorowe stroje i maty rozkładane na podłodze mieszkania, piękne twarze ludzi. Piękne zdjęcia i melancholijna muzyka. Zastanawiam się, na ile można ten film traktować całkowicie realistycznie, a na ile jak przypowieść o idyllicznym, mimo surowych warunków, spokojnym świecie gdzieś za górami, za lasami (czytaj: za pustyniami), do którego wkracza zło i niszczy zwyczajne, codzienne szczęście. Zło to dżihadyści, zbrojna banda, która opanowuje miasteczko i zakazuje wszystkiego, także muzyki i gry w piłkę rzekomo w imię islamu, chociaż miejscowy imam próbuje im wyjaśnić, jak bardzo się mylą. Kim są ci ludzie? Dziwną zbieraniną, która mówi wieloma językami i potrzebuje tłumacza, aby porozumieć się z miejscową ludnością a nawet między sobą. Niektórzy przybyli z daleka, z innego świata, co sugerują pewne sceny. Wydaje się nawet, że są wśród nich ludzie wykształceni a nawet jeden artysta. Jeśli to przypowieść czy bajka, ktoś powinien rzucić wyzwanie złu i przywrócić spokój i szczęście. Niestety. Oglądamy raczej wygnanie z raju, szczęśliwego zakończenia nie będzie, bo na razie być nie może. Raj to już przeszłość, a jego mieszkańców czeka poniewierka. Dorośli potrafią pogodzić się ze swoim losem, ale co z dziećmi? To rozdzierające pytanie pozostanie bez odpowiedzi. Spokojny rytm filmowej opowieści mącą niezwykle okrutne sceny, znane z medialnych relacji. Im bliżej końca, tym bardziej tempo przyspiesza, atmosfera gęstnieje, aż do zaskakującego finału. A widz pozostaje z niepokojem w duszy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz