Nie ma to jak dobra powieść, jej głód wciąż mi towarzyszy, czai się gdzieś, ćmi. Najlepiej, żeby była gruba, ciekawa i istotna. Co jakiś czas muszę odetchnąć od reportażu czy innego nonfiction, dlatego staram się wyłapywać interesującą beletrystykę. Jeśli nie ma akurat pewniaka (czytaj: jednego z moich ulubionych autorów), szukam czegoś ciekawego. Nowe nazwisko zawsze jest ruletką, czasem trafiają się perły, tak, właściwie przypadkowo, odkryłam Eginalda Schlattnera (napisał tylko trzy powieści, u nas wyszły dwie "Fortepian we mgle" i "Czerwone rękawiczki", namawiam!), innym razem wzruszam ramionami i myślę, że można było sobie darować. Ostatnio skusiłam się na norweską powieść Herbjorg Wassmo "Stulecie" (Smak Słowa 2014; przełożyła Ewa M. Bilińska), którą znalazłam na portalu Xsięgarnia. A że po lekturze "Czasów secondhand" Swietłany Aleksijewicz miałam ochotę odetchnąć, sięgnęłam właśnie po tę rodzinną sagę (uwaga dla zdezorientowanego czytelnika: notki niekoniecznie zamieszczam w kolejności, w jakiej powstały). To typowy przykład literatury środka. Nie arcydzieło, ale solidna książka dająca radość czytania i przyjemność obcowania z opowieścią. Właśnie tak, nie zachwyt, ale, niebłaha przyjemność. Po takiej lekturze nie ma się poczucia zmarnowanego czasu, ale niekoniecznie musimy zaraz sięgać po kolejną powieść autorki.
Herbjorg Wassmo oparła swoją książkę na rodzinnej historii. Jej bohaterkami uczyniła swoje najbliższe krewne: prababkę Sarę Susanne, babkę Elidę, matkę Hjordis i wreszcie siebie, ale tylko z czasów dzieciństwa. Wbrew pozorom nie powstały wspomnienia ani historia rodzinna. Nie, to powieść pełną gębą. Autorka czyni kobiety ze swojej rodziny jej pełnokrwistymi heroinami. Nie tylko odtwarza ich losy, łechcąc mile ciekawość czytelnika, ale przede wszystkim stara się wyobrazić sobie, co czuły, co myślały, o czym marzyły, co je dręczyło. Im głębiej w przeszłość, tym więcej kreacji. W pierwszym rozdziale zatytułowanym Znak, który jest rodzajem wstępu, Wassmo przyznaje, że niewiele wie o motywach najważniejszych życiowych decyzji swoich bohaterek. Szczególnie dotyczy to babci, a jeszcze bardziej prababki, którą odkryła właściwie przez przypadek. Ów znak to data jej urodzenia, 19 stycznia 1842 rok. Sto lat później na świat przyszła autorka, jeszcze później tego samego dnia urodzi swojego syna. Niezwykła, chociaż przecież przypadkowa, zbieżność stała się impulsem, a pole do snucia opowieści dawało odkrycie, że Sara Susanne pozowała do obrazu znajdującego się do dzisiaj w ołtarzu katedry na Lofotach. Jego autorem był tamtejszy pastor. Życie babki, o której co nieco wiedziała, też było niezwykle ciekawe. Dlaczego zdecydowała się oddać troje ze swoich dziesięciorga dzieci na kilka lat rodzinom zastępczym? Czy tylko dlatego, aby jechać z ciężko chorym mężem na leczenie do Kristianii (dziś Oslo), a opieka nad nim i dziećmi stała się w pewnym momencie ponad jej siły? I tu mam pewne wątpliwości. Odnoszę wrażenie, że budując portret psychologiczny Sary Susanne i Elidy, autorka przykłada do nich dzisiejszą miarkę. One myślą i marzą jak współczesne kobiety. Mają podobne wątpliwości, gnębią je udręki związane z macierzyństwem i zwyczajnym, codziennym kołowrotkiem. Kiedy czytam o niezwykłych bohaterkach sióstr Bronte, wiem, że ich historie, chociaż wykraczające poza dziewiętnastowieczną przeciętność, są prawdziwe, bo oparte na doświadczeniu autorek. Z jednej strony wykraczają poza swój świat, z drugiej są w nim zanurzone. Pewnej granicy nie przestąpią, ba, przez myśl im to nie przejdzie. Kiedy czytam o depresjach i chandrach Sary Susanne i Elidy, brzmi to dla mnie sztucznie. Gdyby zdjąć im kostium z epoki, byłyby jak, wypisz wymaluj, współczesne matki miotające się pomiędzy miłością do męża i dzieci, a pragnieniem wyrwania się z monotonnej codzienności, kieratu wiecznych kłopotów i obowiązków. Dlatego o wiele ciekawsza, bo prawdziwa, wydaje mi się opowieść o Hjordis, matce autorki i tym, co jak zadra tkwi między nimi. Nigdy niewypowiedziany żal, nigdy niezadane pytanie, trauma małej dziewczynki, której jako jedynej w powieści autorka udzieliła głosu. Każda z ksiąg, bo tak podzielone zostało "Stulecie", zaczyna się rozdziałem, którego bohaterką i narratorką jest sama autorka. Z jednej strony z perspektywy człowieka dorosłego komentuje i ujawnia pewne fakty, z drugiej oddaje głos sobie małej, pisząc w ten sposób o swoim dzieciństwie, naznaczonym lękiem przed nim. Kogo tak nazywa, zdradzać nie będę. Czego się boi, możemy się tylko domyślać. Niestety historia Hjordis i jej córki to najkrótsza części powieści. Może autorka, zdradzając, że materią swojej książki czyni rodzinę, nie chciała posunąć się dalej. Nie wszystko na sprzedaż.
Najciekawsza w "Stuleciu" jest po prostu historia kobiet, ich mężów, krewnych i znajomych. Śledzi się ją z zapartym tchem, z prawdziwą przyjemnością. A ich losy, chociaż przecież tak zwyczajne, obfitują w dramatyczne i tragiczne momenty. Trochę tylko nie rozumiem, dlaczego autorka nie prowadzi akcji linearnie, tylko skacze na przemian od historii Sary Susanne do historii Elidy. Czemu ten zabieg służy? Poza odpowiedzią banalną: ma wzmóc ciekawość czytelnika, trzymać go w napięciu, innej nie znajduję. Ale przecież historia jest wystarczająco ciekawa, więc po co uciekać się do takich chwytów?
No i jest jeszcze jedna warstwa tej powieści, która mnie bardzo zaciekawiła. Obyczajowa. Akcja toczy się głównie na północy Norwegii, na Lofotach i w ich okolicach na stałym lądzie. Bohaterowie to przede wszystkim właściciele drobnych gospodarstw, którzy utrzymują się trochę z ziemi, trochę z handlu, trochę z rybactwa. Ich życie związane jest z naturą, z ziemią i z morzem, zależne od pogody i od ławic ryb. Fiordy i rozwinięta linia brzegowa sprawiają, że z wizytą do krewnych czy przyjaciół płynie się łódką. To świat ludzi, którzy całe życie nie wychylają nosa poza najbliższą okolicę. Jeśli ktoś podróżuje, to mężczyźni zajmujący się handlem lub w poszukiwaniu pracy. Kobietom życie upływa na ciążach (to ich kwadratura koła, jak nie doprowadzić do kolejnej, właściwie zdane są w tym względzie tylko na naturę), karmieniu piersią, wychowywaniu dzieci i licznych gospodarskich zajęciach. W tym świecie pastor i lekarz to jedyni światowcy. Ludzie z północy są obiektem kpin mieszkańców południowej Norwegii. Inaczej się ubierają, inaczej mówią, inaczej żyją.
Jeśli ktoś lubi rodzinne sagi, jeśli ktoś lubi poddać się rytmowi opowieści, jeśli ktoś lubi odkrywać nowe światy, może spokojnie sięgnąć po "Stulecie" Herbjorg Wassmo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz