Czasem sugerowanie się opinią innych prowadzi na manowce. Być może i tak wybrałabym się na gruziński film "Wyspa kukurydzy", bo wiosną zachwyciły mnie, również gruzińskie, "Mandarynki", bo interesuje mnie tamten region, bo wreszcie film odnosi międzynarodowe sukcesy. Ale nie ukrywam, że ostatecznym impulsem były zachwyty wszystkich uczestników dyskusji w Tygodniku Kulturalnym (TVP Kultura). Poczułam, że muszę koniecznie i pognałam, oczekując wielkiego olśnienia, doznań niemal metafizycznych. Może bym się nie rozczarowała, gdyby moje oczekiwania nie były tak wielkie. Bo muszę uczciwie przyznać, że film obejrzałam z zainteresowaniem, mimo że to obraz bardzo minimalistyczny. Na ekranie niewiele się dzieje, a słów pada jeszcze mniej. Rzeka oddzielająca Gruzję od Abchazji tworzy wyspy, na których ziemia jest bardzo żyzna. Okoliczni mieszkańcy kolonizują je na jeden sezon, aby coś zasiać i zebrać plony, które pozwolą im przetrwać zimę. Ale natura bywa zdradliwa. Co rzeka dała, może zabrać. Film jest opowieścią o takim kolonizowaniu jednej z nich. Patrzymy, jak starszy mężczyzna, Abchaz, przybywa na wyspę, bada ziemię, buduje szałas, sadzi kukurydzę, kukurydza rośnie. Trzeba coś jeść, więc łowi ryby, czasem położy się na ziemi, popatrzy w niebo i tak dalej, i tak dalej. Prozaiczne, ciężkie, monotonne czynności, a wokół piękno świata zapiera dech w piersiach. Ale świat tylko pozornie jest piękny, bo przecież wokół toczy się wojna abchasko-gruzińska. Aby dopełnić obrazu, muszę dodać, że mężczyźnie pomaga nastoletnia wnuczka, która jest w wieku, kiedy z dziewczyny zmienia się w kobietę.
O czym jest ten film? O wszystkim po trochu. O tym, jak zdani jesteśmy na łaskę i niełaskę natury, o wojnie, o wyborach moralnych, o ciężkiej doli biednych ludzi, o budzącej się kobiecości, o wrażliwej dziewczynie dziwiącej się światu, o patriarchalnym świecie. Tego wszystkiego można się w "Wyspie kukurydzy" doszukać, problem w tym, że filmowy minimalizm posunięty został do takich granic, że gdzieś zginęło przeżycie. Niestety nie doznałam ani olśnienia, ani iluminacji. Czekałam i czekałam, i nic. Jedna mocna scena wprawiająca widza w osłupienie i magnetyczna twarz aktorki grającej główną bohaterkę nie przydają filmowi wagi. Jakże inne pod tym względem są "Mandarynki" nominowane do Oskara. Temat podobny, wojna abchasko-gruzińska, ale opowiedziana historia, też przecież filmowo nierozbuchana, robi wrażenie, po prostu dotyka. Warto, a może nawet trzeba, gdzieś ten film odnaleźć i obejrzeć. A "Wyspę kukurydzy"? Jeśli ktoś nie boi się takiego kina, które trafnie określa się mianem festiwalowego, na pewno nie będzie znudzony, ale wielkich doznań niech niekoniecznie oczekuje. Chociaż każdy odbiór jest inny, więc nie wykluczam, że ktoś się jednak zachwyci jak dyskutanci w Tygodniku Kulturalnym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz