"W kręgu miłości"

Kilka razy przed różnymi seansami widziałam zwiastun tego filmu. Od początku zwrócił moja uwagę. Pomyślałam, że muszę "W kręgu miłości" obejrzeć, jeśli tylko będzie miał dobre recenzje. Przecież sam trailer, nawet najciekawszy, niekoniecznie zapowiada dobry film. Bywa też odwrotnie. Nie wiem, dlaczego byłam pewna, że to produkcja amerykańska, pewnie z powodu żywiołowej, bluegrassowej muzyki. Tymczasem to film europejski, belgijsko-holenderski. Reżyser, Felix Van Groeningen, jest autorem niezwykle drażniącego, chociaż ciekawego filmu "Boso, ale na rowerze", o którym kiedyś pisałam. Ale o tym wszystkim dowiedziałam się, oglądając pierwsze sceny i już po seansie. A do kina oczywiście poszłam, bo oceny były obiecujące, niektóre nawet bardzo. No i nagród na rozmaitych festiwalach "W kręgu miłości" zebrało całkiem sporo. Nagrodzona została między innymi główna rola żeńska. Słusznie, bo od Veerle Baetens oczu oderwać nie można. Tyle ma uroku, taka potrafi być żywiołowa, radosna, no i jest po prostu ładna urodą intrygującą. Nawet nie przeszkadzały mi tatuaże prawie całkowicie pokrywające jej ciało. Ale nie tylko ona robi wrażenie, także partnerujący jej Johan Heldenbergh, jednocześnie autor sztuki teatralnej, na podstawie której powstał scenariusz. Ta para, fizycznie tak do siebie niepasująca, ma w sobie coś charyzmatycznego. Podobnie jak film, w którym grają. Oczywiście wiem, że słowo charyzmatyczny nie pasuje jako określenie filmu. Jak go w takim razie nazwać? "W kręgu miłości" należy do takich obrazów, które robią wrażenie, nie pozostawiają widza obojętnym, działają na emocje i nie pozwalają o sobie zapomnieć. Nie będę ukrywać, że się po prostu wzruszyłam, co oczywiście starałam się skrzętnie ukryć. No i jeszcze jedno: film mnie zaskoczył. Moją wiedzę o treści opierałam tylko na zwiastunie, dlatego twórcom udało się mnie zwieść. A ja uwielbiam, kiedy film rozwija się w inną stronę, niż się spodziewam. Nie ma nic gorszego w kinie od przewidywalności. Gdyby ktoś zdecydował się obejrzeć "W kręgu miłości", niech nie czyta wcześniej zapowiedzi dystrybutora, bo ten zdradza odrobinę więcej, co sprawdziłam przed chwilą. Dlatego ja zdradzę jak najmniej. "W kręgu miłości" to historia związku żywiołowej Elise, tatuażystki, i starszego od niej Didiera, grającego i śpiewającego w bluegrassowym zespole, potężnego faceta o twarzy proroka. Tyle niech wystarczy, bo im mniej, tym lepiej, a właściwie ciekawiej. A kto już widział, może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.

Teraz, w ciągu dalszym, mogę zdradzić, czego się spodziewałam, oglądając, parokrotnie, zwiastun filmu. Otóż myślałam, że to kolejna historia o tym, jak wielka miłość zostaje pokonana przez prozę życia. Zupełnie nie przypuszczałam, że film z jednej strony będzie opowieścią o największej stracie, jaką jestem sobie w stanie wyobrazić, o stracie dziecka, a z drugiej okaże się klasycznym melodramatem. Nawet kiedy siedziałam w kinie, długo nie spodziewałam się, że Maybell umrze, a już kompletnym zaskoczeniem była dla mnie śmierć Elise. Może jestem naiwna, ale do końca myślałam, że uda się ją uratować. Tak bardzo kibicowałam tej filmowej parze. Elise i Didier mieli w sobie tyle uroku, radości życia, żywiołowości, szaleństwa, tak bardzo byli w sobie zakochani. Nie da się ukryć, że spełniali potoczne wyobrażenia o wielkiej miłości, której codzienność nie pokona. Niekonwencjonalna para artystów, barwne, swobodne ptaki. Koncerty, przyjaciele muzycy, imprezy, wolność, mieszkanie w przyczepie, a potem w starym domu gdzieś pod miastem, nawet taranda, małżeński kompromis pomiędzy werandą (marzenie Elise), a tarasem (marzenie Didiera) to manifestacja oryginalności i harmonii. Nieplanowane narodziny dziecka również nie burzą sielanki. Jednym słowem luzacki stosunek do codzienności i zgrabne ominięcie znienawidzonej, rutynowej, codziennej udręki, a przy tym odrobina mieszczańskich wygód. Któż z nas o tym nie marzy? Ale i ta opowieść o parze wolnych artystów okazuje się iluzją. Nieprzypadkowo poznajemy ją z poszatkowanej, niechronologicznej retrospekcji. Jest jak wspomnienia. Pamięć wyrzuca to, co złe, upiększa przeszłość. Zawsze nam się wydaje, iż to, co kiedyś, było lepsze. Że życie Elise i Didiera od momentu, kiedy na świecie pojawiła się Maybell, nie było wolne od nieporozumień, sporów i trosk, dowiemy się później, w momencie dramatycznego kryzysu.

Bo tak naprawdę jest to film o utracie. Jak poradzić sobie ze śmiercią dziecka? Oboje cierpią, ale Elise zamyka się w swoim cierpieniu, nie chce pomocy od Didiera, stąd mnożące się nieporozumienia. Niby stara się żyć normalnie, ale nie potrafi. Na nic próba powrotu do namiętności, miłosne zbliżenie kończy się szlochem, który mógłby być oczyszczający, ale nie jest. Na nic likwidacja dziecięcego pokoju. Tylko śpiew, który z radosnego zmienia się w smutny, sprawia (chyba) Elise jakąś przyjemność. Mnożą się wzajemne pretensje, oskarżenia i nieporozumienia. Ale przyczyna ich rozstania będzie inna. W świecie bez Boga ona tak bardzo chce wierzyć, że Maybell nie umarła całkiem. Bo i o tym jest ten film. Po śmierci dziecka Elise odczuwa pustkę, nie ma czym jej wypełnić. Nie obwinia Boga, nie buntuje się przeciwko Niemu, nie bluźni, bo w niego nie wierzy. Znamienna jest scena w szpitalu, kiedy daje córeczce krzyżyk, który dostała niegdyś od swojej matki. Ale to tylko talizman, który ma dodać choremu dziecku sił i odwrócić zły los. Może dla jej babki albo prababki ten krzyżyk był symbolem religijnym, dla niej już nim nie jest. Więź z przeszłością została zerwana, ale w Elise, jak w dziecku, drzemie potrzeba transcendencji, która budzi się w chwili kryzysu. Dlatego wierzy, że Maybell wraca do niej pod postacią ptaka, tak jak dziewczynka wierzyła, że martwy ptak stał się gwiazdką na niebie. Inaczej Didier. Nie wierzy i nie ma w sobie takiej potrzeby. Przeciwnie, o śmierć córeczki obwinia religijnych konserwatystów, którzy sprzeciwiają się badaniom nad komórkami macierzystymi. Jej pragnienie jakiejkolwiek wiary, że po śmierci jest coś, i jego materialistyczny fanatyzm objawiający się furiackimi, pełnymi nienawiści perorami są przyczyną ich rozstania i doprowadzają do drugiej tragedii.

Na zakończenie chciałabym zwrócić uwagę na jeszcze coś. To dyskretnie poprowadzony wątek przyjaźni i ukojenia, jakie może nieść muzyka, która jest treścią życia. W najważniejszych i najtrudniejszych momentach są z Didierem jego przyjaciele z zespołu i jest muzyka. Grą i śpiewem witają Maybell wracającą ze szpitala, a potem w taki sam sposób żegnają ją na cmentarzu. Kiedy umiera Elise, wspólny ból też wyrażają muzyką. Tak jak kilka lat wcześniej byli z nimi w czasie ich ślubu. To piękne, chwytające za gardło sceny.

Być może "W kręgu miłości" znajdzie swoich krytyków, być może niektórzy będą się zżymali na sentymentalizm (to w końcu melodramat), być może niektórych będą drażniły ptaki, w których Elise chce widzieć Maybell (słyszałam takie ironiczne głosy po seansie), ale mnie film bardzo się podobał. Poruszył , wzruszył i nie daje spokoju. A przecież o to chodzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty