"Blue Jasmine" Woody Allena

Z umiarkowaną niecierpliwością czekałam na najnowszy film Woody Allena "Blue Jasmine". Mój ulubiony reżyser, odkąd zaczął kręcić w Europie, przyzwyczaił mnie do tego, że złotą erę ma już za sobą. Wyjątkiem było "Co nas kręci, co nas podnieca", ale to przecież powrót do Stanów i do starego scenariusza wyciągniętego z szuflady. Oczywiście wśród jego europejskich dokonań obok słabych ("O północy w Paryżu", "Scoop - Gorący temat") były i lepsze ("Wszystko gra", "Poznasz przystojnego bruneta"), ale generalnie niedobrze się działo. Miałam wrażenie, że Allen w Europie kręci gorsze wersje swoich dawnych filmów ("Wszystko gra" to echo jednego z moich ulubionych, "Zbrodni i wykroczeń") albo za pieniądze miast wyłożone na produkcję robi im reklamę ("Zakochani w Rzymie"). Dlatego z dużą nieufnością podchodziłam do entuzjastycznych (no, może bardzo dobrych) recenzji "Blue Jasmine". Czyż poprzednie nie były komplementowane na wyrost (albo dla przyciągnięcia widowni)? Ale na szczęście tym razem jest inaczej. Na pewno to nie powrót do złotej ery nowojorskiej, ale ja film obejrzałam z dużym zainteresowaniem, zaryzykuję stwierdzenie, że jednym tchem. W ogromnej mierze, może nawet największej, jest to zasługa aktorstwa. Cate Blanchett gra rewelacyjnie, oczu od niej oderwać nie można. Ale ma godną siebie partnerkę w osobie Sally Hawkins, a i kilku panów spisuje się znakomicie. Gdyby nie aktorski popis (w dobrym tego słowa znaczeniu), film o dwóch niezbyt bliskich sobie siostrach nie robiłby aż takiego wrażenia. Nic tak nie służy Woody Allenowi jak Stany. Nawet kiedy porzuca swój ukochany Nowy Jork dla San Fransisco. To oczywiście moja opinia. Znam takich, którym bardzo podobało się "O północy w Paryżu" (ja się wynudziłam), a wychodząc z "Blue Jasmine", słyszałam marudzenie. Na koniec, tak na wszelki wypadek, uprzedzę, że najnowszy film Allena nie jest ironiczną, kpiarską komedią. Owszem, kilka razy można się uśmiechnąć, ale świat pokazany na ekranie optymizmem nie napawa. Nie jest to dzieło smutne do bólu jak niegdyś "Wrzesień", ale jednak. To tyle tytułem wstępu, a dla tych, którzy już "Blue Jasmine" widzieli, jest ciąg dalszy.

Zacznę od tytułowej bohaterki, Jasmine. Chociaż wszystkie momenty, kiedy pogrążona w swoim świecie mówi do siebie, a szczególnie scena ostatnia, są przejmujące, to trudno mi było poza litością wykrzesać pozytywne uczucia dla postaci granej przez Cate Blanchett. Można o niej powiedzieć wiele złego. Pusta kobieta prowadząca wygodne, próżniacze życie u boku bardzo bogatego męża, przymykająca oko na jego finansowe machlojki. Kiedy jednak dowie się, że od dawna ją zdradzał, z premedytacją wykorzysta swoją wiedzę. Siostra i jej mąż są dla niej balastem. Po prostu wstydzi się ich, bo nie należą do towarzystwa. Jak tu takich prostaków zaprosić na eleganckie przyjęcie? Ale gdy wpadnie w finansowe tarapaty, bez skrupułów zamieszka u Ginger, nie zważając na to, że mocno komplikuje jej życie osobiste. Na domiar złego nie ma żadnych wyrzutów sumienia z powodu tego, że kiedyś przyczyniła się do zrujnowania rodziny siostry. Smutkiem tchnie scena, kiedy spotkany przypadkowo były mąż Ginger  opowiada o swoich krzywdach. Jasmine nadal miesza w życiu siostry, pouczając ją i krytykując jej wybory. Ale uwag, że nie powinna dać się tak traktować mężczyźnie, że stać ją na kogoś lepszego, nie da się traktować poważnie. To takie samo gadanie jak słowotok, który bez przerwy wylewa się z jej ust.  Nie wie, co chce dalej robić, jej plany są z kategorii księżycowych. Właściwie marzy tylko o tym, aby poznać kogoś odpowiedniego, co w jej przypadku oznacza po prostu bogatego. Kiedy go wreszcie spotka, bez skrupułów i bezmyślnie oszuka, żeby tylko dopiąć swego. Wszystko układa się jak w baśni: jest książę, który wybawia księżniczkę z opresji, ale księżniczka jest przecież czarnym charakterem, więc jak w baśni zostanie ukarana. Może karą gorszą od utraty wygodnego życia jest samotność? Kiedy błaga swojego pasierba o uwagę, kiedy wraca do domu Ginger i nikt nie dostrzega, jak jest nieszczęśliwa, kiedy wreszcie samotnie siedzi na ławce, bo nawet obca kobieta od niej ucieka, i mamrocze coś do siebie pod nosem, budzi litość. Ale jednocześnie myślę: masz za swoje, sama jesteś sobie winna. Tak prawdziwie współczułam jej tylko wtedy, kiedy napastował ją szef, wykorzystując swoją władzę.

Zupełnie inna jest Ginger. Wesoła, radosna, trzpiotowata, nie lubi konfliktów. Na tyle bezmyślna, że nie dostrzega, iż Jasmine i  Hal wstydzą się jej i jej męża. Przyjmuje siostrę pod swój dach, chociaż, jak już wspominałam, to bardzo komplikuje jej życie osobiste. Stale musi lawirować pomiędzy nią a swoim przyjacielem, który nie może doczekać się, kiedy razem zamieszkają. Ale najgorsze jeszcze przed nimi. W końcu gadanina Jasmine wyda plon i Ginger ulegnie pokusie: wda się w romans z poznanym na przyjęciu mężczyzną. Kiedy jednak okaże się, że została oszukana, szybko się otrząśnie, posypie głowę popiołem i wróci do Chiliego. Czy i jej, tak jak siostrze, nie  chodzi w gruncie rzeczy tylko o to, aby wygodnie ułożyć sobie życie? Oczywiście nie zapominajmy, że dla każdej z nich wygoda oznacza coś innego. Obie są zaprzeczeniem bohaterek, do jakich Woody Allen przyzwyczaił widzów. To nie wyrafinowane, przebojowe albo wrażliwe intelektualistki lub artystki dzielące włos na czworo, szukające swojego miejsca w świecie, często przy pomocy drogiego, nowojorskiego terapeuty, które bez skrupułów porzucą mężczyznę, kiedy znajdą się na innym etapie życia. Jasmine i Ginger to proste kobiety, które mężczyzny do życia potrzebują. Nawet wtedy, kiedy potrafi wybuchnąć niekontrolowaną złością jak porzucony Chili.

Inni są też mężczyźni w tym filmie. Zamiast neurotycznego, zakompleksionego, odczuwającego zło świata wszystkimi zmysłami nowojorskiego intelektualisty albo artysty dostajemy bezwzględnego biznesmena i zwyczajnych Bożych prostaczków, raczej macho niż wrażliwców. Chociaż uczciwie trzeba zauważyć, że Chili potrafi cierpieć z miłości, a były mąż Ginger jest trochę takim pechowcem nieudacznikiem.

Trudno nie dostrzec, że Woody Allen opowiada w swym filmie o bezwzględności, nieuczciwości i chciwości możnych tego świata. Ich ofiarą padają zwykli ludzie znęceni szybkimi zyskami. Ale inaczej niż w znakomitej, przerażającej "Chciwości"  tu w końcu bezwzględny Hal poniesie konsekwencje swoich czynów, chociaż sprawiedliwość dopadnie go trochę przypadkowo: z woli zdradzanej żony pragnącej się zemścić. W tej warstwie nie ma "Blue Jasmine" takiej siły rażenia jak wspomniana przed chwilą "Chciwość". Ale nie dziwmy się, wszak to Woody Allen, mistrz dowcipu, ironii i ciętej puenty. Mimo że film jest raczej poważny, znać na nim allenowski charakter filmowego pisma. Pewnie to on łagodzi ostrze krytyki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty