Józef Roth "Marsz Radetzkiego"

Lubię odkrywać stare rejony literatury. Klasykę zapomnianą, niepopularną, tę mniej znaną. O "Marszu Radetzkiego" Józefa Rotha (Czytelnik 1977; przełożyła Wanda Kragen) wiedziałam właściwie tylko tyle, że istnieje. Nie mam pojęcia, dlaczego kojarzyłam tę książkę z nudną, wojenną literaturą. Skąd taka myśl? Doprawdy nie wiem. Jakiś czas temu dzięki koleżance powróciła do mnie pamięć o tej powieści. Namawiała, żebym przeczytała, że to literatura, jaką lubię. Tak trafiła na listę lektur, które muszę  w końcu zdobyć i przeczytać. Może jeszcze nieprędko zrealizowałabym ten zamysł, gdybym nie dowiedziała się, że Michał Zadara wystawia w Łodzi adaptację innej powieści Rotha, "Hotel Savoy". Właściwie inspirowana tym, co mówił w prasie, miałam ochotę zacząć swoją przygodę z Józefem Rothem właśnie od tej książki, ale ponieważ na razie nie udało mi się jej zdobyć, wróciła myśl o "Marszu Radetzkiego". No i nie żałuję, na pewno na tym nie skończę mojej znajomości z pisarzem. Ale dość tych wstępów, do rzeczy.

Na początek wypada jednak wspomnieć o autorze. Urodzony w 1894 roku w Galicji, nieopodal Brodów, uważany jest za jednego z najważniejszych pisarzy austriackich dwudziestego wieku. Tym, co stało się pożywką dla jego twórczości, była pierwsza wojna światowa i rozpad Austro-Węgier. W okrojonej Austrii nie czuł się już jak u siebie, dlatego pewnie nigdzie nie mógł zagrzać miejsca. Podróżom sprzyjała dziennikarska profesja. W 1939 roku, na kilka miesięcy przed wybuchem drugiej wojny, zapomniany i ubogi, popełnił samobójstwo. Ten zwięzły życiorys pisarza tchnie smutkiem. Trudno mi powiedzieć, czy rzeczywiście takie było jego życie, nic więcej o nim nie wiem, za to z całą pewnością mogę stwierdzić, że smutna i melancholijna jest powieść Józefa Rotha, którą właśnie przeczytałam.

To historia wywodzącego się ze Słowenii rodu von Trottów. Dziadek głównego bohatera, Karola Józefa, w bitwie pod Solferino (1859) ocalił życie cesarza Franciszka Józefa. Za swój bohaterski czyn ten potomek słoweńskich chłopów otrzymał szlachectwo. To niezwykłe zdarzenie, nieco podkoloryzowane, sławione nawet w dydaktycznych, uczniowskich czytankach zaważy na życiu jego syna, ale przede wszystkim wnuka, wspomnianego przed chwilą Karola Józefa. Nieco już przykurzona sława dziadka roztaczać będzie nad nim ochronny parasol. A on sam stale będzie miał w pamięci portret bohaterskiego przodka wiszący w domu ojca. Dziadek i jego czyn są symbolem czasów, kiedy monarchia austro-węgierska była w Europie prawdziwą potęgą. W takim przeświadczeniu dorastał Karol Józef w niewielkim morawskim mieście, gdzie jego ojciec sprawował funkcję starosty. Póki orkiestra wojskowa w każdą niedzielę odgrywa tytułowy Marsz Radetzkiego, póty monarchia trwa. To jednak tylko pozory. W czasach, kiedy rozgrywa się zasadnicza akcja powieści, habsburska potęga już się kruszy, z czego jednak tylko niektórzy zdają sobie sprawę. Jak już jest słaba ta wielonarodowa monarchia pokazuje w symboliczny sposób jedna z ostatnich scen książki, kiedy to pomiędzy oficerami dochodzi do gwałtownej kłótni o zastrzelonego właśnie w Sarajewie arcyksięcia Ferdynanda. Nie dość, że węgierscy oficerowie zaczynają nagle rozmawiać w swoim ojczystym języku, co irytuje nierozumiejących ani słowa żołnierzy innych nacji, to jeszcze w końcu mają czelność obrażać zmarłego, którym skrycie pogardzali. Teraz, kiedy wszystko się sypie, mogą już bez skrępowania dać upust swoim uczuciom. Wybucha awantura, a Karol Józef będzie mógł, jak niegdyś jego dziad, stanąć w obronie następcy tronu. Czymże jest jednak ten sprzeciw wobec tego, czego dokonał jego przodek. 

Karolowi Józefowi od wczesnej młodości towarzyszy cień śmierci. Pierwsze poważne doświadczenie życiowe to śmierć kogoś bardzo mu bliskiego. Obraz robaków pożerających ciała zmarłych będzie pojawiał się na kartach książki kilkakrotnie. Potem jeszcze nie raz przyjdzie mu się zetknąć ze śmiercią ważnych dla niego osób. Jakby tego było mało, będzie się zmagał z dojmującym poczuciem winy. Po raz kolejny wraca w literaturze pytanie o winę niezawinioną. Ile naszej odpowiedzialności, jeśli nie mieliśmy złych intencji, a staliśmy się tylko narzędziem w rękach złośliwego losu? Drugim dojmującym doświadczeniem życiowym Karola Józefa jest samotność, która jego melancholię jeszcze potęguje. Od lat wczesnej młodości wychowywany z dala od ojca, w szkołach z internatem, potem w wojsku, ma z nim symboliczny kontakt. To norma w tym męskim świecie. Tak było zawsze, tak jest teraz. A jednak łączy ich jakieś bezsłowne zrozumienie. Czy to wystarcza? Czy wymowne ściśnięcie ręki i krótka, rzeczowa, sucha wymiana zdań może zastąpić rozmowę, nawet jeśli pod powierzchnią jest prawdziwe ojcowskie uczucie? Ale w momentach krytycznych zawsze będzie mógł liczyć na pomoc ojca. Samotny jest Karol Józef także w koszarach, w swym oficerskim pokoju. Z zazdrością zagląda do okien pomieszczeń, w których nocują prości żołnierze. On, oficer, mieszka wygodnie, ale żyje samotnie, oni się tłoczą, ale są razem. Nie rozumie swoich kolegów-oficerów wiodących miałkie życie. Chociaż  intelektualistą nie jest, mierzi go taki żywot. Czuje się wyobcowany, bo oddzielają go od towarzyszy z pułku bolesne doświadczenia i zrodzony z nich egzystencjalny smutek. Jedynego przyjaciela, czującego podobnie wojskowego lekarza, w pewnym sensie zawiedzie, a kiedy odzyska jego przyjaźń, będzie już za późno.

Dla mnie jest to powieść o życiu naznaczonym duchowym cierpieniem, ale jednocześnie płynącym z dnia na dzień, bez celu. Życiu w cieniu wielkiego przodka, życiu, któremu brak wagi. Jest tylko proza i małość. A bohater mimo że cierpi, mimo że zmaga się z poczuciem bezsensu, nie potrafi nic zmienić. Zmiany, których dokonuje, są powierzchowne i prowadzą  do degrengolady. W świecie bez wojen nie potrafi, podobnie jak  jego koledzy z wojska (ale oni się nad tym nie zastanawiają), wyznaczyć sobie istotnych zadań i celów. Skoro nie może być bohaterem jak dziadek, staje się przeciętnym nikim. Z tym trudno mu się pogodzić, dlatego ta świadomość, obok doświadczenia śmierci i utraty, jest przyczyną jego egzystencjalnego cierpienia. Właściwie staje się bohaterem a rebours. Los dwukrotnie zakpi sobie z niego. Jak, nie zdradzę.

Ta powieść to także obraz rozkładu armii. Znudzeni, pozbawieni celu żołnierze piją, grają w karty, zadłużają się u podejrzanych typów, chodzą na panienki. Z dawnej świetności pozostał chyba tylko jeszcze honor. Stąd samobójstwa albo pojedynki. Ale jakże miałkie są ich przyczyny! Hazardowe długi, jakieś błahe kłótnie. Może nie rozumiem tamtego świata, ale dla mnie w tych bezsensownych śmierciach jest jakaś ironia, śmiech nad marną kondycją człowieka. Nic dziwnego, że taka armia, kiedy przychodzi do wojny, nie jest w stanie się bić i ponosi klęski. Obrazy wojennego chaosu, przegranej, bałaganu, dezinformacji i śmierci zbierającej swe żniwo kończą książkę.

Nad powieścią unosi się duch rozpadu, zagłady, przemijania, starości. Towarzyszą mu przywoływane już przeze mnie niezwykle sugestywne, obrzydliwe i złowrogie obrazy robactwa pożerającego w ziemi ciała zmarłych czy złowrogich kruków, które nagle pojawiły się w okolicy i obsiadły wszystkie drzewa, krakaniem zwiastując śmierć.

Jest w tej książce scena, której nie zapomnę. Scena nocnej rozmowy Karola Józefa z jego przyjacielem, wojskowym lekarzem. Czas niemiłosiernie się kurczy, płyną minuty a za nimi godziny, obaj wiedzą, że już nigdy nie spotkają się. Takie literackie czy filmowe obrazy  obarczone świadomością rozstania zawsze robią na mnie wielkie wrażenie. Dotąd jednak były to sceny damsko-męskie, tu rzecz dzieje się pomiędzy przyjaciółmi. Rozstanie  przyjaciół może być równie bolesne jak rozstanie kochanków.

Warto odkryć dla siebie powieść nieco zapomnianego austriackiego pisarza, chociaż nie jest to lektura optymistyczna.

P.S. Jak często bywa, od powstania brudnopisu tej notki do momentu jej umieszczenia na blogu upłynęło sporo czasu. W tym okresie udało mi się kupić "Hotel Savoy", który cierpliwie czeka na półce.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty