Dezso Kosztolanyi "Ptaszyna". Świetna nieprzyjemna powieść.

Zachęcona recenzją Krzysztofa Vargi postanowiłam przeczytać "Ptaszynę" Dezsy Kosztolaniego (W.A.B. 2011, seria Nowy Kanon) nieznanego mi dotąd węgierskiego pisarza z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Tę niedługą powieść pochłonęłam w ciągu kilku dni. Muszę przyznać, że dawno nie czytałam czegoś tak pesymistycznego. Smutek i melancholia aż buchają z jej kart, a momentami wręcz nokautują swoim natężeniem. Myślisz, czytelniku tej notki, że bohaterów powieści dotykają jakieś spektakularne tragedie, nieszczęścia czy kataklizmy? Otóż nie masz racji. Jest znacznie gorzej: to ich prozaiczna egzystencja i prozaiczne, głęboko skrywane nieszczęście, zwyczajny ból istnienia, są źródłem tego wszechogarniającego smutku. Jeśli, czytelniku drogi, jesteś zwolennikiem książek przyjemnych, niosących pokrzepienie, to ta powieść na pewno nie jest dla ciebie. Ale jeżeli lubisz się babrać w literaturze, która obnaża beznadzieję ludzkiego istnienia, dotykając przy tym dotkliwie, sięgnij koniecznie po "Ptaszynę". Słowa te mogą wydać się ironiczne, ale wcale takie nie są. To świetna powieść i mimo przygnębiającego tonu łatwa w czytaniu. Mięsista, potoczysta narracja upstrzona opisami małego węgierskiego miasteczka, w którym jest tylko jedna asfaltowa ulica (rok 1899), i jego do bólu zwyczajnych mieszkańców działa na wyobraźnię. 

Główni bohaterowie książki Kosztolaniego to rodzina Vajkayów: Akacjusz, emerytowany prawie sześćdziesięcioletni urzędnik, jego żona i ich trzydziestopięcioletnia, brzydka, starzejąca się córka, zwana Ptaszyną. Wiodą przerażająco monotonną, zwyczajną egzystencję ograniczoną do wykonywania codziennych obowiązków. Żadnych rozrywek, żadnego życia towarzyskiego, żadnych przyjemności, nawet potrawy gotowane w tym domu są pozbawione przypraw. Kiedyś było inaczej, chociaż i ich poprzedni żywot trudno nazwać ekscytującym. Czy są nieszczęśliwi? Wydaje się, że sprzątanie, gotowanie, wyszywanie serwetek (Ptaszyna), szycie (matka), przeglądanie heraldycznych książek (Akacjusz), spacer, kościół w niedzielę i przebywanie tylko we własnym, rodzinnym towarzystwie bardzo im odpowiada. Rodzice kochają Ptaszynę aż do przesady, troszczą się o nią i martwią tak, jakby była małą dziewczynką, a nie trzydziestopięcioletnią kobietą. Ona odwzajemnia ich miłość. Tygodniowe rozstanie, akcja powieści toczy się właśnie w ciągu tych nietypowych siedmiu dni, przybiera początkowo rozmiary tragedii. Vajkayowie żegnają swoją córkę tak, jakby wyjeżdżała co najmniej na rok i to na drugą półkulę. Tymczasem ona udaje się na krótki wypoczynek do krewnych mieszkających na wsi. Ale ta rodzinna sielanka, zadowolenie z życia okazują się wielkim oszustwem. Tu każdy każdego nabiera, pokazując pogodną twarz. Dlaczego? Ptaszyna z miłości do rodziców. Po prostu nie chce ich martwić, nie chce, aby wiedzieli, jak dotkliwie odczuwa swoją samotność i poczucie beznadziei. 

"Za rok będzie miała trzydzieści sześć lat. A ile za dziesięć lat? A ile za następne dziesięć? Ojciec ma teraz pięćdziesiąt dziewięć lat, matka pięćdziesiąt siedem. Minie dziesięć lat, może nawet mniej i rodzice poumierają. Co to będzie, Matko Najświętsza, co to będzie?"

Co pozostaje? Pociecha, że inni cierpią jeszcze bardziej, i powrót do codziennych obowiązków, które znieczulają ból duszy. A rodzice? Oni wolą oszukiwać samych siebie i nie dopuszczać  myśli o szpetocie własnej córki. Zresztą cóż da, jeśli przyznają, że Ptaszyna jest brzydką, starą panną, którą właściwie nikt nigdy się nie zainteresował? Czy ulżą jej i swojemu cierpieniu?

"Uczyniliśmy wszystko - pomyślała matka - na co człowieka stać. Przecierpieliśmy wszystko, co możliwe."

Żadne pragnienia, żadne poświęcenia, wielka miłość nic tu poradzić nie mogą. Nawet rodzina nie jest balsamem na zbolałą duszę. W pewnym momencie pozostaje tylko bezradność i modlitwa do Boga, który "nadał boską rangę każdemu ludzkiemu bólowi." Ta książka pogrąża naiwną, potoczną wiarę, że chcieć, to móc, że wystarczy tylko mocno wierzyć w sukces, szczęście, spełnienie marzeń, że wystarczy tylko odrobina cierpliwości i wszystko będzie, jak chcemy. Otóż nie zawsze. Śmiem twierdzić, że częściej nie niż tak.

Vajkayowie to krewni bohaterów Czechowa, "Ziemi obiecanej" Reymonta, Wokulskiego czy rodzeństwa Buddenbrooków, że wymienię pierwsze z brzegu postacie zaludniające karty literatury, których los zawsze do głębi mnie porusza. Nawet sukces, który osiągnęli niektórzy spośród wymienionych, nie przynosi spełnienia.

Ale na tym nie koniec. Właściwie jest jeszcze gorzej. Co tracą Akacjusz i jego żona, wiodąc swój marny żywot? Niewiele. W czym lepsze jest życie innych mieszkańców miasteczka? Tych wszystkich urzędników, lekarzy, prawników, dziennikarzy miejscowej gazety, aktorów prowincjonalnego teatru, właścicieli ziemskich, ich żon i kochanek? Co z tego, że jadają obiady w restauracji Pod węgierskim królem zamiast w domu, co z tego, że raczą się gulaszem z kotła i kluseczkami z wanilią, co z tego, że chodzą do miejscowego teatru wystawiającego mierne sztuczki? Ich życie wydaje się równie puste jak życie Vajkayów, i równie nieszczęśliwe. Smutny pan Doba zdradzany przez żonę, samotny Geza Cifra, nieszczęśliwy Mikołaj Ijas, dziennikarz miejscowej gazety, marzący o karierze poety. Może dlatego mężczyźni należący do nieformalnego klubu lampartów, którego członkiem był swego czasu i Akacjusz, w każdą czwartkową noc bawią się i piją do nieprzytomności, a ich żony pokornie pozwalają im na to? Może dlatego mieszkańcy miasteczka z pobłażaniem słuchają ich pijackich ryków niosących się po okolicy? Może tylko w ten sposób da się zagłuszyć ten ból, który drąży? Ale to ułuda, bo właśnie po pijackiej nocy spędzonej w towarzystwie lampartów Akacjusz odważył się spojrzeć prawdzie w oczy i wykrzyczeć ją swojej żonie. Straszni mieszczanie. Ale chociaż ich portret jest rzeczywiście przygnębiający, narrator nie traktuje ich z taką pogardą jak Tuwim w swoim wierszu, raczej obdarza współczuciem. Czy jest dla nich jakiś ratunek, jakieś zbawienie? Może w sztuce, ale tej prawdziwej, nie taniej, tandetnej rodem z miejscowego teatru? W wierszach pisanych przez Mikołaja Ijasa? W grze na fortepianie, na którym kiedyś brzdąkała żona Akacjusza? Ale ona szybko zamyka wieko instrumentu, jakby wstydziła się przyznać mężowi, że przypomniała sobie o latach młodości, jakby traktowała muzykę jak niepotrzebną fanaberię.

Im dłużej myślę o powieści Kosztolanyiego, tym bardziej czuję się nią poruszona. Jest nieprzyjemna jak lustro, które pokazuje prawdę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty