Dina Rubina "Syndykat"

 Dinę Rubinę odkryłam jakiś czas temu, kiedy przeczytałam wywiad z nią na łamach Dużego Formatu. To, co mówiła o sobie i swojej twórczości, zainteresowało mnie na tyle, że natychmiast musiałam zaspokoić swoją ciekawość i sięgnąć po jedną z jej książek. W księgarni znalazłam trzy, mój wybór padł na "Oto idzie Mesjasz" (MUZA 2006). "Syndykat" (MUZA 2008) to druga powieść tej rosyjskiej? izraelskiej? pisarki, jaką przeczytałam. Rubina urodziła się w Taszkiencie w roku 1953, pisze po rosyjsku, ale w latach dziewięćdziesiątych zeszłego wieku wyemigrowała do Izraela i dopiero tam zdobyła sławę pisarską. Stąd wątpliwości wyrażone w poprzednim zdaniu. Jej książki na moim regale stoją w rządku literatury izraelskiej. W obu powieściach mocno widać jej żydowską tożsamość, ale i rosyjskie korzenie. Ich bohaterami są rosyjscy Żydzi przybyli do Izraela po pierestrojce, a narratorką Dina, pisarka. Nie należy jednak utożsamiać jej z autorką, co mocno podkreśla w notce rozpoczynającej "Syndykat". Jasne jednak jest, że jak wielu piszących, garściami czerpie z własnych doświadczeń. Cóż, można napisać, że stosuje podobny zabieg jak Philip Roth, chociaż oczywiście to nie ta literacka półka. Obie powieści, które przeczytałam, to bardzo dobre czytadła z ambicjami. Zaprawione humorem, niestroniące od groteskowego tonu, z odrobiną smutku i melancholii. A że bliskie są moim literackim zainteresowaniom z ciekawością je przeczytałam.

Muszę wyznać, że pierwsza z książek, po którą sięgnęłam,"Oto idzie Mesjasz", spodobała mi się na tyle, że od razu byłam pewna, że za jakiś czas poszukam następnych. Jej akcja toczy się w Izraelu, głównie w Tel Awiwie i Jerozolimie, ale także, i to jest chyba najciekawsze, w jednej z izraelskich osad na Zachodnim Brzegu. Trudno orzec, dlaczego właściwie zamieszkała tam wraz ze swoją rodziną główna bohaterka i narratorka zarazem, skoro codzienne powroty do domu przez arabskie miasteczka i wioski Zachodniego Brzegu okupuje panicznym lękiem. Podróż samochodem któregoś z sąsiadów w towarzystwie innych mieszkańców osady od ostatniego przystanku izraelskiego autobusu do domu to pasmo strachu przed strzałami, które mogą paść po drodze. Dlaczego wobec tego wbrew mężowi upiera się, aby tam właśnie mieszkać? Przecież nie jest fanatyczką, nie łączą jej z tą ziemią żadne korzenie, wszak urodziła się w Rosji. Chodzi chyba o solidarność z własnym narodem, solidarność neofity. W tej powieści śledzimy losy nie tylko Diny, ale też jej przyjaciół i znajomych, rosyjskich imigrantów, ludzi różnych zawodów, o różnym majątkowym statusie. Niektórym w Izraelu się powiodło, inni zdegradowali się i z trudem wiążą koniec z końcem. Jak to bywa w powieściach o tej tematyce obserwujemy piekiełko emigranckiego środowiska. Książka ciekawa choćby tylko ze względów poznawczych. Trudno mi się jednak teraz na jej temat szerzej rozpisywać, bo czytałam ją jakieś dwa lata temu. Nie chcąc zejść na manowce pamięci, kończę refleksje na jej temat zachętą do lektury (od niedawna widuję ją w mojej ulubionej księgarni taniej książki, w której od czasu do czasu udaje mi się upolować prawdziwe skarby, o czym jakiś czas temu wspominałam).

Czas przejść do "Syndykatu", który właśnie skończyłam. Ta powieść, mimo że w Polsce ukazała się później, powstała przed "Oto idzie Mesjasz". Bohaterką i narratorką jest również Dina, pisarka, która przyjmuje znakomicie płatną pracę syndyka w moskiewskim oddziale Syndykatu, izraelskiej organizacji, której celem jest wyszukiwanie Żydów rozsianych po całym świecie  i namawianie ich do powrotu na łono ojczyzny. A że kto chciał wyjechać, już dawno to zrobił, a czasy w Izraelu są akurat niespokojne i zamach goni zamach (Dina co jakiś czas opłakuje kogoś znajomego), o chętnych do powrotu niełatwo. A tu, jak w wojsku, trzeba wykonać założony przez jerozolimską górę plan, więc nic dziwnego, że zdesperowani syndycy chwytają się wszelkich metod, aby sprostać zadaniu. Można zaryzykować stwierdzenie, że obok Diny głównym bohaterem książki jest ów tytułowy Syndykat. Powieść w satyryczny sposób pokazuje działalność tego typu organizacji. No cóż, pochodzące od rządu i bogatych amerykańskich sponsorów pieniądze wydawane są niekoniecznie w najbardziej pożyteczny sposób. Instytucja ta, jak wiele innych podobnych, staje się dojną krową dla różnych spryciarzy i niespełnionych artystów, którzy wyciągają z niej kasę. Myślę, że prawie każdy otarł się w swym zawodowym życiu o podobne organizacje. Nie tylko w zawodowym. Kto od czasu do czasu ogląda telewizję, pewnie zauważył, że ostatnio prawie każdy program sponsorowany jest przez unijny program Kapitał Ludzki. Czy potrzebnie? Wiesz już, czytelniku tej notki, o czym piszę? Być może jedyną pożyteczną działalność prowadzi departament kierowany przez Dinę: Departament Spontanicznych Imprez Kulturalnych, chociaż i jej nie udaje się do końca zapanować nad przepływem, a raczej wypływem, funduszy.

Akcja powieści toczy się w ciągu trzech lat, które Dina spędza w Moskwie. Jest to właściwie ciąg luźnych zabawnych, zwariowanych, groteskowych zdarzeń, najczęściej o anegdotycznym charakterze, z życia pracowników Syndykatu. Nanizała je autorka niczym paciorki na nić pewnej intrygi związanej z pozyskiwaniem powracających. Intrygi, która z jednej strony ma zaspokoić żądne sukcesu władze, z drugiej nabić kabzę jednemu z bohaterów, tajemniczemu i wszechpotężnemu biznesmenowi o artystycznych ambicjach, niejakiemu Kleszczatikowi, który jest głównym beneficjentem Syndykatu. Mnie ta postać, nie wiem, czy taki był zamysł pisarki, skojarzyła się z bułhakowowskim Wolandem. Powiedzmy, że Kleszczatik to jego odległe echo. Podobnie cała powieść, łącznie z zakończeniem, w groteskowy sposób obnażająca absurdy rosyjskich i izraelskich realiów przypomina nieco wywołanego przeze mnie "Mistrza i Małgorzatę". Oczywiście równać się z nim nie może, ale pewnie sama autorka nie miała takich ambicji. Pisarka portretuje środowisko pracowników Syndykatu: tych przybyłych z Izraela i zatrudnionych na miejscu Rosjan. Oprócz nich przez powieść przewija się mnóstwo innych ważniejszych lub tylko epizodycznych postaci: dziwaków, ekscentryków, błaznów, cwaniaczków, nawiedzonych i frustratów, z którymi stykają się pracownicy organizacji. Trudno tu mówić o psychologicznych portretach bohaterów, wszyscy "naszkicowani są lekką komiksową kreską", jak stwierdza Rubina w krótkiej notce rozpoczynającej powieść. Od czasu do czasu uderza autorka w ton poważny i sentymentalny, ale to nie osłabia groteskowego charakteru całości. Służy mu dosadny, rubaszny język. Narratorka nie waha się używać kolokwializmów: tyłek, gacie, pierdoły i inne tego typu słowa bogato inkrustują narrację..

Czas najwyższy na podsumowanie. Zdecydowanie wolę pierwszą przeczytaną przeze mnie powieść Rubiny, "Oto idzie Mesjasz", bo ciekawsza, a przede wszystkim bardziej zwarta. "Syndykat" jest po prostu zdecydowanie za długi. Zyskałby, gdyby mu odjąć jakieś dwieście stron (całość liczy 570). Uwielbiam cegły, ale objętość powinna przekładać się na jakość. Tu tak nie jest. Opisywane zdarzenia, dość podobne w charakterze, zaczynają po prostu nużyć. Ileż w końcu można czytać anegdot. Dopiero pod koniec powieść na nowo nabiera rozpędu. Mimo wszystko jednak nie żałuję, że ją przeczytałam i na pewno za jakiś czas sięgnę po inną powieść Diny Rubiny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty