"Melancholia" Larsa von Triera

Przyznam się, że nie należę do grona wielbicieli Larsa von Triera. Widziałam tylko dwa jego filmy, "Przełamując fale" i "Tańcząc w ciemnościach", i za każdym razem miałam poczucie, że reżyser nabija mnie w butelkę, bo wymusza emocje, szantażując moralnie i uczuciowo. Nie miejsce i nie pora, aby tutaj o tym pisać tym bardziej, że oba filmy widziałam już jakiś czas temu, więc trudno mi się do nich teraz odnosić. Na pewno powinnam nadrobić zaległości i zobaczyć "Dogville", bo nie znam osoby, a są to osoby bardzo różne, której by ten film nie poruszył. Ale do rzeczy. Postanowiłam dać von Trierowi jeszcze jedną szansę i obejrzeć "Melancholię", która była jedną z kandydatek do tegorocznej Złotej Palmy. Wrażenia mam mieszane. Nie przyjmuję najnowszego dzieła duńskiego reżysera bezkrytycznie, ale oglądałam je z zainteresowaniem. Dałam się porwać świetnie budowanej atmosferze zagrożenia, napięcia i oczekiwania na katastrofę. Trzeba przyznać, że ten film zmusza do myślenia, nie daje o sobie zapomnieć. Dla mnie to rodzaj umysłowej szarady, którą po seansie usiłowałam rozplątać. Jednak raczej nie przejęłam się losem bohaterek, może dlatego, że są tylko figurami, a nie kobietami z krwi i kości. Za mało o nich wiemy, aby się przywiązać i współczuć. Cóż, miłośników Larsa von Triera na pewno nie muszę namawiać, pozostałych mimo wszystko zachęcam: to film z tych, które prawdziwy fan kina powinien zobaczyć. A kto już widział, może przeczytać ciąg dalszy i skonfrontować swój odbiór z moim. Zapraszam.

To film o katastrofie, która zagraża Ziemi, ale także o śmierci i o złudnych nadziejach, których chwytamy się w chwilach dramatycznych. Bohaterowie muszą się skonfrontować z nadchodzącym niebezpieczeństwem. Jak spędzą ostatnie godziny swojego życia? Jak poradzą sobie ze świadomością końca? Co będzie potem? Coś czy nic? O tym jest najnowszy film duńskiego reżysera.

Larsa von Triera zdaje się nie interesować ogół, przygląda się tylko czterem osobom zamieszkującym olbrzymią, bogatą posiadłość znajdującą się z dala od wielkiego miasta i najbliższej wioski. Początkowo wydaje się, że do katastrofy nie dojdzie i błękitna Melancholia, wędrowiec z wszechświata, ominie Ziemię. Tak przynajmniej wynika z zapewnień naukowców popartych precyzyjnymi obliczeniami. Ale internet, media pewnie też, aż huczy od sensacyjnych pytań i spekulacji: czy rzeczywiście uda się i do najgorszego nie dojdzie? Każda z osób zamieszkująca bogatą rezydencję inaczej reaguje na wieści o tajemniczej planecie. John, astronom amator, jest pewien, że nic złego się nie stanie, a Melancholia przelatująca obok Ziemi będzie źródłem ekscytujących obserwacji i przeżyć. W rzeczywistości jednak i on żywi pewne obawy, ale ze względu na żonę i synka udaje pewność siebie. Do swoich lęków, wszak, jak powie potem, obliczenia mogą w takiej sytuacji zawieść, przyzna się, kiedy planeta zacznie się oddalać. Claire boi się. W tajemnicy przed mężem sprawdza niepokojące informacje w internecie, ale i ona musi starać się ukryć swój niepokój szczególnie przed synkiem. Odetchnie spokojnie, kiedy niebezpieczeństwo minie. Jeszcze inaczej reaguje jej siostra, Justine. Od początku zdaje się być zafascynowana niezwykłymi zjawiskami na niebie. Początkowo jest to czerwony Antares, gwiazda z konstelacji Skorpiona, którą wyraźnie widać na nieboskłonie w dniu jej nieudanego wesela. Potem z równą fascynacją spogląda na błękitną Melancholię, która swoim niezwykłym światłem zaczyna spowijać wszystko wokół. Zafascynowana, a może należałoby powiedzieć zahipnotyzowana, wpatruje się najpierw w Antaresa, potem w Melancholię. Godzinami w bezruchu przygląda się niezwykłym zjawiskom, jakby ją coś do nich przyciągało. Czy to pragnienie śmierci? Bo Justine od początku jest przekonana, że katastrofa się wydarzy i potem nie będzie nic. Mówi, że ma pewność, bo ona wie więcej. Nie żal jej życia, nie żal jej świata, bo jest zły, jak stwierdzi dość ogólnikowo. Dlaczego nie boi się śmierci, a wręcz jej pragnie? Tego możemy się tylko domyślać, bo Justine to postać dość enigmatyczna. I to jest właśnie moja zasadnicza wątpliwość dotycząca filmu.

Niewiele o niej wiemy. Od początku dziwnie się zachowuje. Claire, która organizuje wesele, obawia się jej dziwnych zachowań. Czy to załamanie nerwowe? Czy choroba psychiczna? Nic tu nie jest nazywane wprost. Czy powód jej niedomagań to praca, którą nagle w czasie wesela demonstracyjnie porzuca? Ma już dość wciskania ludziom reklamowego kitu, sprzedawania kłamstw i złudzeń? Czy zawsze była chora? Czy jej dziwactwa i przeczucia biorą się właśnie z choroby? A może jest kimś niezwykłym, taką współczesną wieszczką? Dlaczego wychodzi za mąż, a zaraz potem odtrąca swojego świeżo poślubionego męża, spędzając swoją symboliczną noc poślubną z niezgułowatym, też tajemniczym kolegą z pracy? Cała ta weselna sekwencja zdarzeń jest dość dziwaczna i niezrozumiała. Demoniczny szef, zatrudniony przez niego niepotrafiący do trzech zliczyć młodzieniec, którego zadaniem jest wydobycie z Justine reklamowego hasła właśnie w czasie wesela, jej zachowanie (stale gdzieś znika, nie zważając na gości i męża; można też odnieść wrażenie, że woli konie od ludzi). A może ma dość z powodu rodzinnego bagienka? Rozwiedzeni rodzice: groteskowy ojciec emablujący młode dziewczyny, matka, która nie wierzy w małżeństwo i bez ogródek w imię szczerości wyraża swoją niechęć do wszystkiego i wszystkich. Siostra, organizatorka wesela, która z zegarkiem w dłoni perfekcyjnie odmierza wszystkie punkty programu. Jej nieprzyzwoicie bogaty mąż. Ale co jemu można zarzucić? Co o nim wiemy? Tylko mały siostrzeniec wydaje się być niewinny. Dla niego Justine to Superciocia, która wszystko potrafi. A i ona wydaje się być do chłopca niezwykle przywiązana. Może właśnie z tych wszystkich powodów świat wydaje jej się  zły. Z załamania psychicznego wyciąga ją powoli Melancholia. Gdy w jakiś czas po katastrofie weselnej przybywa do rezydencji siostry i szwagra, dosłownie słania się na nogach. Aż serce ściska się z żalu, kiedy obserwujemy nagą, zniedołężniałą Justine, którą siostra delikatnie i cierpliwie namawia na kąpiel. Stopniowo ożywia się. Już nie spędza całych dni w łóżku, nie leży na wpół martwa, lecz godzinami wpatruje się w niepokojącą i zarazem fascynującą  Melancholię, jeździ konno. Jakby na nowo wstąpiło w nią życie, aby zaraz się skończyć. Jakby nadchodząca katastrofa była źródłem piękna, szczęścia i ekstatycznego zachwytu. Czeka na nią zahipnotyzowana. Podobnie jak przed laty w filmie Petera Weira "Piknik pod wiszącą skałą"  uczennice z pewnej prywatnej australijskiej szkoły wspinały się pod tytułową wiszącą skałę w hipnotycznym transie.

Kiedy Melancholia nieoczekiwanie zawróci i stanie się jasne, że tym razem nieszczęścia nie da się uniknąć, Justine do końca pozostanie spokojna i zafascynowana. John zdezerteruje pierwszy: zażyje tabletki nasenne kupione przez Claire i skończy z sobą, nie dbając o los żony i synka. Wcześniej spokojny, pewny swoich racji, teraz nie wytrzymuje napięcia. A może nie jest w stanie znieść cierpienia najbliższych? Świadomości, że nie potrafi im pomóc? A może obawia się śmierci w męczarniach? A może to gest rozpaczy człowieka, który zawierzył nauce i poniósł klęskę? Dlaczego na miejsce swojej śmierci wybrał końską stajnię? Z kolei Claire chciałaby wierzyć, że potem nie będzie pustki, że nie jesteśmy sami we wszechświecie, więc może zdarzy się coś nieprzewidzianego. Boi się, popada w szaleństwo, miota się bezradnie, próbując szukać jakiegoś ratunku dla siebie i synka. Jest to pewnie ludzki strach przed śmiercią, ale też Claire inaczej niż jej siostra jest chyba (piszę chyba, bo, jak już wspominałam, za mało mamy danych, aby mieć pewność) zadowolona ze swojego wygodnego, spokojnego życia i po prostu żal jej się z nim rozstawać. W tych ostatnich chwilach Justine, Claire i jej synek są razem, ale każdy musi swój strach przeżyć sam. Nic się zrobić nie da, nawet Superciocia nie okaże się czarodziejką. Może jedynie zbudować symboliczną tajemniczą grotę, aby dać złudną nadzieję swojemu małemu siostrzeńcowi, ulżyć jego lękowi. I tak we trójkę, razem, ale osobno, pozostaje im czekać na koniec. Gdy nadejdzie, rzeczywiście nie będzie już nic. Rację miała Justine.

Lars von Trier wspaniale buduje atmosferę napięcia i zagrożenia, od początkowych obrazów stanowiących rodzaj prologu, zapowiedzi tego, co zobaczymy w filmie. Niezwykłe przestrzenie, rezydencja, pustka, nieco teatralny krajobraz, rżenie koni, ich niepokój podczas przejażdżek, dziwne zjawiska, błękitne światło spowijające wszystko wokół, szalejące robaczki, elektryczne wyładowania, a na koniec wichura i deszcz. Wreszcie sama dostojna, wielka, piękna, błękitna Melancholia, coraz większa i większa. To wszystko sprawia, że niepokój i rosnące zagrożenie odczuwa i widz. 

Duński reżyser tym filmem, mimo zgłoszonych zastrzeżeń, powraca do moich łask, chociaż do grona jego wiernych wyznawców na pewno nadal nie będę się zaliczać. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty