Claudia Piñeiro "Czas much"

Tydzień temu pisałam o argentyńskiej pisarce Claudii Piñeiro, a

konkretnie o jej książce "Katedry", dzięki której w końcu się do niej przekonałam. Dziś, zgodnie z obietnicą, będzie o drugiej powieści, którą przeczytałam w czasie mojej podróży, to "Czas much" (Sonia Draga 2023; przełożył Tomasz Pindel). I ta wydała mi się jeszcze lepsza. Także dlatego, że autorka bawi się w bardzo ciekawy sposób formą i stawia przed czytelniczkami i czytelnikami zagadkę związaną z metaforą tytułowych much. 

Jest to historia Ines, która spędziła piętnaście lat w więzieniu za zabójstwo kochanki swojego męża. Rodzina odwróciła się od niej, córka odwiedziła ją tylko raz i to tylko po to, aby załatwić sprawy formalne związane z mieszkaniem po babci. Ines nie buntuje się, nikogo nie oskarża, godzi się z takim stanem rzeczy. Kiedy kończy odsiadkę, zaczyna nowe życie. Wspólnie z przyjaciółką poznaną w więzieniu, Rączką, zakładają firmę. Ona zajmuje się ekologiczną dezynsekcją mieszkań i domów, a jej wspólniczka prowadzi działalność detektywistyczną. Claudia Piñeiro nie byłaby sobą, gdyby nie wplotła w swoją powieść wątku sensacyjnego. A ten wiąże się z prośbą jednej z bogatych klientek Ines. Sprawa jest, delikatnie mówiąc, kontrowersyjna i może zaprowadzić ją znowu do więzienia. Nawet jednak jeśli tak się nie stanie, obciąży jej sumienie. Bohaterka stara się zracjonalizować problem, oddalić wątpliwości. Dlaczego od razu nie odrzuci prośby bogatej klientki? Bo ta oferuje duże pieniądze, a te by się przydały, nie, nie dla niej, ale na operację dla Rączki. W państwowej służbie zdrowia musi czekać kilka miesięcy, a liczy się czas. Prywatnie może ją zrobić niemal od razu. Przyjaciółka stara się ją hamować, na wszelki wypadek postanawia dowiedzieć się jak najwięcej o tej kobiecie. O co naprawdę jej chodzi? Jak skończy się ta historia? Tego oczywiście nie mogę zdradzić. W każdym razie, podobnie jak w przypadku "Katedr", trudno oderwać się od czytania, a bywało, że musiałam przerwać lekturę w połowie rozdziału! Wszak byłam w podróży. 

Kiedy Ines i Rączka wychodzą z więzienia, świat jest już inny. Obie to akceptują, starają się dostosować, chociaż nie wszystko rozumieją. Na przykład Ines w zabawny sposób odnosi się do feminatywów i inkluzywnego języka, napomina samą siebie, jak powinna mówić, a kiedy się myli, prosi czytelniczki i czytelników o wyrozumiałość. Bohaterka mierzy się też ze swoim stosunkiem do macierzyństwa. Przyznaje, że nie była dobrą matką. Zajęta problemami z mężem, zazdrością o kochankę nie zauważała problemów córki. Denerwował ją jej nastoletni bunt, planując zemstę na kochance męża, nie zastanawiała się, co stanie się z jej córką, kiedy ona trafi do więzienia. Potem też niespecjalnie przejmowała się jej losem. Sama też od własnej matki nie zaznała ciepła. Może obie nie powinny mieć dzieci? I teraz, kiedy wyszła z więzienia, ten zmieniony świat, zmiany społeczne, to wszystko dogoniło jej stosunek do macierzyństwa. Teraz ma prawo zastanawiać się nad tym, co to znaczy być matką, czy każda kobieta musi nią być, jak dalece matka może ingerować w życie dziecka?

Mamy w powieści pełne spektrum kobiecych postaw. Oprócz Ines, która urodziła dziecko, bo tak było przyjęte, jest Rączka, lesbijka, która o potomstwie nie marzy, jest córka Ines, która w opozycji do matki stworzyła wzorową rodzinę, a swoim dzieciom poświęca wiele czasu i troski, jest wreszcie pani Bonar, która okazała się być matką zaborczą, nierozumiejącą swojego dziecka. 

Wspominałam, że Caludia Piñeiro bawi się formą. Czasem takie zabawy mnie irytują, wydają mi się po nic, ale tym razem zabieg, jaki zastosowała pisarka, jest interesujący. Otóż co jakiś czas pojawia się rozdział, w którym chór kobiet komentuje życie, postawę i wybory Ines i Rączki, czasem też innych bohaterek. Z chaosu dyskusji i sprzeczek wyłaniają się rozmaite spojrzenia i poglądy na sprawy kobiet i na feminizm. Członkinie chóru rzucają też przykłady ze swojego życia. Wszystko to jest ciekawe i dowcipne. Autorka nie odżegnuje się od ironii. 

Wspominałam we wstępie o metaforze much. Ines, która oddaje się swojej nowej pracy z prawdziwą pasją, zgłębia życie tych owadów, czytając naukowe opracowania. Swoją wiedzą co jakiś czas dzieli się z czytelniczkami i czytelnikami. Przyznam, że traktowałam muchy jak dopust boży, pewnie nie ja jedna, a okazuje się, że są bardzo pożyteczne, mają swoje życie. Czytając te rozdziały, zadawałam sobie pytanie, jak rozszyfrować tę metaforę. Otóż takie kobiety, a może szerzej - tacy ludzie jak Ines, Rączka, służąca pani Bonar, ludzie z niższych klas społecznych, wykonujący nieprestiżowe zawody, traktowani są przez wielu jak muchy. Wolimy ich nie zauważać, denerwują nas, nie chcemy mieć z nimi wiele wspólnego. Tymczasem mają swoje życie, są odrębnymi, często ciekawymi istnieniami, wykonują zajęcia niezbędne społecznie. Cóż obchodzą nas osoby sprzątające, sprzedające w sklepach, kasjerki i kasjerzy, kurierzy, ludzie segregujący śmieci i cała rzesza innych parająca się zajęciami, których wolałybyśmy i wolelibyśmy nie wykonywać? A może w zamyśle pisarki ta metafora dotyczy tylko kobiet? Spychanych przez patriarchat na margines?

Kolejną zaletą tej powieści są bohaterki - Ines i Rączka. Pełnokrwiste, z nieciekawą przeszłością, niekoniecznie musimy podzielać wszystkie ich poglądy i wybory, ale jednocześnie trudno mi było ich nie lubić. Autorka odnosi się do nich z dużą sympatią, którą ja podzielam.

Na koniec muszę jeszcze wspomnieć, że powieść porusza także kilka innych istotnych problemów, o których celowo nie wspominam, bo pisanie o nich wymagałoby zdradzenia zbyt wielu szczegółów z fabuły. I jeszcze jedno - bardzo podoba mi się zakończenie  - chociaż dla bohaterek finał jest pomyślny, autorka nie stawia wszystkich kropek nad i, nie dociska pedału do dechy, zostawia pewne sprawy dotyczące relacji między Ines, jej córką i wnuczką oraz Rączką otwarte. I wcale nie jest powiedziane, że potoczą się zgodnie z regułami happyendu. Jak to w życiu.

Z czterech powieści Claudii Piñeiro, które poznałam, "Czas much" zdecydowanie cenię najwyżej.

Claudia Piñeiro "Katedry"

Dziś o książce czytanej w podróży, za tydzień o drugiej, też

podróżnej, tej samej autorki. Od lektury upłynęło już trochę czasu, piszę po powrocie, więc wrażenia nieco się zatarły. Chcę jednak, aby jakiś ślad po nich pozostał, dlatego lepsze takie refleksje niż żadne. Tą pisarką jest Argentynka Claudia Piñeiro. To moje kolejne spotkanie z jej twórczością. Kiedyś przeczytałam "Czwartkowe wdowy", a rok temu, także w podróży, "Betibu". Niestety o tej ostatniej powieści nie napisałam. 

Muszę przyznać, że dotąd miałam problem z jej książkami. Jestem bardzo łasa na literaturę z Ameryki Łacińskiej, więc pilnie śledzę nowości, w miarę możliwości wracam też czasem do klasyki, a że Caludia Piñeiro jest pisarką uznaną, najlepszy dowód, że będzie gościnią tegorocznego Festiwalu Conrada, kilka lat temu sięgnęłam po jej powieść i przyznaję, że nieco się rozczarowałam. Podobny niedosyt odczuwałam po lekturze "Betibu". Trochę nie rozumiałam, o co tyle hałasu, skąd ta bardzo dobra opinia. Z jednej strony jej książki znakomicie się czyta, ponieważ poruszane problemy pisarka wkłada w ramę powieści sensacyjnej. Z drugiej strony miałam wrażenie, że właśnie tych problemów, tego literackiego mięsa, argentyńskiej lokalności jest dla mnie za mało, że gdzieś rozmywa się to, co najważniejsze. Jednak fakt, że Claudia Piñeiro będzie na tegorocznym Festiwalu Conrada, oraz okoliczności podróży sprawiły, że sięgnęłam po jej dwie kolejne powieści. Muszę przyznać, że właśnie one zmieniły moją opinię o pisarce. W końcu się do niej przekonałam.

Pierwszą książką, o której dzisiaj, są wydane kilka lat temu "Katedry" (Sonia Draga 2021; przełożył Tomasz Pindel). Jak zawsze u Claudii Piñeiro  i tym razem mamy warstwę sensacyjną. W  jednej ze spokojnych dzielnic miasta, w odludnym miejscu, gdzie mieszkańcy wyrzucają śmieci, znaleziono nadpalone i rozczłonkowane zwłoki młodej dziewczyny, Any, z dobrze sytuowanej rodziny z klasy średniej. Sprawcy nie wykryto. Dla bliskich, a szczególnie dla jednej z jej dwóch starszych sióstr, Lii, był to niewyobrażalny cios i wstrząs. Dziewczyna nie potrafi pogodzić się z makabryczną zbrodnią, nie może zrozumieć, że ktoś chciał zrobić krzywdę takiej dziewczynie jak Ana, jest wściekła, że nie wyjaśniono przyczyn morderstwa i nie złapano sprawcy, dlatego wkrótce opuszcza rodzinę i wyjeżdża do Hiszpanii. Oświadcza, że nie wróci, dopóki sprawa nie zostanie wyjaśniona. Kontakt, listowny, utrzymuje tylko z ojcem. Jej wyjazd ma jeszcze drugie dno. Rodzina jest bardzo religijna, a ona straciła wiarę, jest zbuntowana, czuje się jak czarna owca, odsunięta na bok przez najstarszą z sióstr, Carmen, osobę gorliwie wierzącą i zaangażowaną w życie Kościoła. Matka za sprawą księdza ma nadzieję, że to tylko bunt nastolatki spotęgowany tragiczną śmiercią siostry. I tylko ojciec traktuje ją poważnie, prosi, aby się jeszcze zastanowiła, nie złości się, nie neguje, nie zaprzecza. Trzydzieści lat później ustabilizowane hiszpańskie życie Lii burzy nieoczekiwany przyjazd Carmen i jej męża Juliana, którzy szukają swojego syna Mateo. Chłopak w czasie podróży do Europy zerwał wszelki kontakt z domem. Ślady prowadzą do Santiago de Compostella, gdzie mieszka jego ciotka, której nie miał okazji poznać. 

Każdy rozdział książki to opowieść innej narratorki albo narratora. Każdy przybliża do poznania zagadki śmierci Any, jej historii oraz relacji rodzinnych. I zapewniam, że wszystko okaże się zaskakujące. Nic nie jest takie, jak można by początkowo sądzić. 

O czym są "Katedry"? Jakie problemy poruszają? Jest to opowieść o hipokryzji. O hipokryzji ludzi wierzących albo może lepiej byłoby napisać - deklarujących swoją wielką wiarę i wielkie przywiązanie do Kościoła. Ci ludzie w imię swojego dobra potrafią sobie wszystko racjonalnie wytłumaczyć, zrzucić z siebie odpowiedzialność, obarczyć nią innych albo los i żyć dalej, jakby się nic nie stało. To też opowieść o silnej jednostce, która potrafi z zimną krwią manipulować innymi. Zapewniam, że prawda o niektórych bohaterkach i bohaterach tej opowieści okazuje się szokująca. Rozwiązanie historii okoliczności śmierci Any naprawdę mną wstrząsnęło. A przecież są to ludzie powszechnie szanowani, idący przez życie z bogiem na ustach. Gdzie jest prawdziwa wiara? - pyta autorka. A może inaczej - gdzie szukać prawdziwej duchowości? W wierze? W instytucjonalnym Kościele? A może w pięknie? Może wystarczy zachwycić się pięknem katedr i wcale nie trzeba szukać w nich boga? 

Jeśli coś mnie razi w tej powieści, to czasem nadmierna deklaratywność i egzaltacja. Ta ostatnia szczególnie daje się we znaki w epilogu, którego narratorem jest Alfredo, ojciec Lii, Any i Carmen. 

Mimo tych uwag, jak już wspomniałam we wstępie, w końcu doceniłam twórczość Claudii Piñeiro. A kropką nad i okazała się powieść, o której za tydzień.

Popularne posty