Książkę Miriam Akavi "Moja winnica" (Wydawnictwo Literackie
2014) miałam od dawna, ale jakoś nigdy się nie składało, aby po nią sięgnąć, aż do niedawna, kiedy po skończeniu "Złotej dziewczynki z Jassów" Cătălina Michuleaca potrzebowałam czegoś lżejszego. Pomysł, żeby na odtrutkę wybrać sagę żydowskiej rodziny, nad którą, jak doskonale dzisiaj wiemy, wisiało fatum przyszłej wojny, może nie był najszczęśliwszy, ale jakoś nie znalazłam niczego innego.Ale zanim o książce, parę słów o autorce. Miriam Akavia, właściwie Matylda Weinfeld, zwana w domu Maniusią albo Anią, to polska Żydówka urodzona i wychowana w Krakowie w połowicznie zasymilowanej rodzinie żydowskiej. Językiem jej i jej rodzeństwa od początku był polski, ale rodzina przestrzegała żydowskich świąt, dla ojca religia była ważna, dla matki nieco mniej. Rodzice i dziadkowie wywodzili się z Kazimierza, ale potem, kiedy ojcu zaczęło się wieść finansowo, przenieśli się do centrum miasta, zamieszkali na ulicy Łobzowskiej wśród Polaków, chociaż nie tylko, bo w dwudziestoleciu międzywojennym wielu Żydów, zwłaszcza zasymilowanych, opuszczało Kazimierz i osiedlało się w centrum Krakowa. To zjawisko ma nawet swoją nazwę - marsz na Rynek. Kiedy wybuchła wojna, Miriam Akavia miała dwanaście lat. Trafiła do krakowskiego getta, potem do obozu KL Plaszow (powinno używać się niemieckiej nazwy, więc Plaszow, nie Płaszów), wreszcie do Auschwitz i Bergen- Belsen. Z jej bardzo licznej rodziny ocalało sześć osób! Dwie tak jak ona zamieszkały w Izraelu, trzy osiadły w innych miejscach świata. Pisać zaczęła późno, zadebiutowała, kiedy miała czterdzieści siedem lat. Tworzyła albo po polsku, albo sama przekładała swoje książki z hebrajskiego na język dzieciństwa. Zmarła w roku 2015.
"Moja winnica" to opowieść o żydowskich rodzinach Weinfeldów, Karmelów i Plessnerów, z których wywodziła się autorka. Książka podzielona została na trzy części, w starszych wydaniach znajduje to wyraz w podtytule. Pierwsza obejmuje lata 1909-1920 i opowiada historię dziadków, dzieciństwo oraz wczesną młodość rodziców. Część druga to rok1927, skupiona jest na losach dwóch sióstr ojca autorki, Heli i Hani, oraz na małżeństwie jej rodziców. Kończy się przyjściem na świat małej Ani, czyli Miriam. Część trzecia to lata 1934-1939, opowiada o dzieciństwie autorki, jej starszego rodzeństwa i kuzynki.
Książkę czyta się bardzo dobrze. Losy licznych krewnych, tych najbliższych, sióstr i brata jej ojca, rodziny matki, i tych dalszych, licznych ciotek, wujków, kuzynek i kuzynów, są bardzo interesujące. Dostajemy całą panoramę żydowskich postaw. Wśród jej krewnych byli Żydzi religijni i tacy, którzy stopniowo się asymilowali, szczególnie dziewczęta od dzieciństwa mówiły po polsku, a chłopcy, jak pisze autorka, po żydowsku, czyli w jidisz. Oni też byli bardziej religijni, bo pobierali nauki w chederach czy w jesziwach, a ich siostry chodziły do normalnych szkół. Czuły się Polkami, odzyskanie przez Polskę niepodległości przyjęły z radością, emancypowały się. Byli wśród jej krewnych syjoniści, którzy szykowali się do wyjazdu do Erec Israel, jej matka Bronka i ciotka Hania, przyjaciółki od dzieciństwa, bundowcy, ciotka Hela, najbardziej samodzielna, wyemancypowana, nieszczęśliwie zakochana, nigdy nie ułożyła sobie życia, i komuniści.
Życie jej przodków po raz pierwszy zakłócił zamach na arcyksięcia Ferdynanda w Sarajewie, a właściwie jego konsekwencje, czyli wojna. Jej koniec przyniósł nie tylko odrodzenie Polski, ale też strach przed pogromami. Kiedy młode ciotki autorki w centrum Krakowa stają się świadkiniami wybuchu radości z powodu odzyskanej niepodległości, czują potrzebę przyłączenia się do świętującego tłumu, razem z innymi śpiewają Mazurek Dąbrowskiego. W tym samych godzinach na Kazimierzu żydowscy mężczyźni gromadzą się przed synagogami i tworzą ochotniczą straż, która ma uratować mieszkańców dzielnicy przed pogromem, co się udaje. Z czasem wszystko wskakuje na zwyczajne, codzienne tory. Część krewnych opuszcza Kazimierz, osiedla się w centrum Krakowa. Żyją bezpiecznie, ale raczej w izolacji, trudno nawiązać bliższe relacje z polskimi sąsiadami. Mieszkają na tych samych ulicach, w tych samych kamienicach, a jednak osobno. Inni wyjeżdżają za granicę, często do Niemiec. Jedna z jej ciotek, Rózia, która nagle opuściła miasto, odnajduje się po jakimś czasie w Palestynie. W Polsce narasta antysemityzm, coraz częściej pojawiają się napisy na murach wysyłające Żydów do Palestyny, początkowo szokują i przerażają, potem stają się przezroczyste, niewidoczne. Polacy bojkotują żydowskie biznesy, ale i z tym ojciec Ani i jej wujek jakoś sobie radzą. Potem dochodzi do napadów na Żydów - w jednym z nich zginie ich krewny. W Niemczech karierę polityczną zaczyna robić Hitler, początkowo lekceważony, z czasem coraz groźniejszy. Matka i ciotka Hania od czasu do czasu mówią o wyjeździe do Palestyny, o którym jako zaangażowane syjonistki marzyły w młodości, ale przeszkód jest wiele. Jak porzucić wygodne życie? Dobrze prosperujące interesy? Jak wyrwać dzieci z ich szkół, od przyjaciół? A co ze starą matką? I tak czas płynie, temat wyjazdu od czasu do czasu wraca, ale nigdy się nie konkretyzuje. Tylko nieliczni krewni zdecydują się na opuszczenie Polski i Europy.
Jak wspominałam, książkę czyta się bardzo dobrze, ale świadomość, jak ta historia musi się skończyć, ciąży nad lekturą. Im bliżej końca, tym bardziej. Jest taka dramatyczna scena na dworcu pod koniec sierpnia 1939 roku, ostatni moment, kiedy rodzina Ani może wyjechać, wsiąść do jednego z ostatnich pociągów, którymi da się opuścić kraj. Tym razem ojciec jest gotów, ale Bronka nie czuje się na siłach, jest zmęczona po powrocie z letniska, martwi się o starą matkę. Chwila wahania, rozterek i okienko możliwości się zamyka. Potem jest za późno. Jaki był finał, wiemy.
Chcę jeszcze koniecznie wspomnieć jeden poruszający fragment, bardzo współgrający z tym, co teraz. To stosunkowo słabo w Polsce znana historia wypędzenia z Niemiec jesienią 1938 roku siedemnastu tysięcy polskich Żydów. Słabo znana, bo wstydliwa - polskie władze nie chciały ich przyjąć. Przez jakiś czas koczowali pomiędzy granicami, potem zostali wpuszczeni do czterotysięcznego Zbąszynia, gdzie z pomocą przyszli im mieszkańcy i organizacje żydowskie, ale nie władze. Część dołączyła do swoich rodzin w innych miejscach w Polsce. W takiej sytuacji znaleźli się krewni autorki. Większość z nich nie mówiła po polsku, ci zasymilowani nie znali też jidysz. To preludium Zagłady.
Książka napisana jest nieco staroświecko, co początkowo trochę mi przeszkadzało, ale potem się przyzwyczaiłam i dałam się porwać ciekawej rodzinnej historii. Może dlatego wszystkie tragedie, poza tą ostateczną, nie wybrzmiewają dostatecznie mocno. A może taki był zamysł autorki, która chciała skupić się na zwyczajnym życiu, ocalić je, przywrócić, a nie rozdrapywać rany? Pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie przed laty lektura "W ogrodzie pamięci" Joanny Olczak-Ronikier. Jak bardzo dotarła do mnie wtedy świadomość, że nawet zasymilowani Żydzi, którzy czuli się Polakami, byli odtrącani, skazani na izolacji. Ale może zadziałała tak silnie dlatego, że była to pierwsza książka, która uświadomiła mi los polskich Żydów, także tych, którzy nie żyli jeszcze w cieniu Zagłady. I chyba był to moment, kiedy zaczęłam się tym tematem interesować i stopniowo sięgać po inne lektury.
"Moja winnica" to znakomita książka dla młodego pokolenia i dla tych, którzy niewiele wiedzą o życiu żydowskiej diaspory w Polsce. Dodatkową przyjemność mają czytelniczki i czytelnicy z Krakowa, bo przecież to po kazimierskich i krakowskich ulicach chodzili przodkowie Miriam Akavi i ona sama.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz