"Chce się żyć" Macieja Pieprzycy wchodzi na ekrany kin w glorii chwały. Sukcesy na festiwalach w Montrealu i w Gdyni, na obu nagrody publiczności, niemilknące owacje po seansach, zachwyty nad rolą Dawida Ogrodnika, opowieści o tym, ile aktor musiał z siebie dać, aby wcielić się w Mateusza. Jak wieść niesie, widzowie płaczą, a film działa jak katharsis i sprawia, że chce się żyć. Początkowo i ja poddałam się tej euforii, wszak miło słyszeć, że polski film triumfuje w szerokim świecie. Później jednak przyszło otrzeźwienie. Nie lubię w kinie łatwych wzruszeń, nie lubię filmów z łatwym happyendem, nie lubię filmów w stylu hollywoodzkim o tym, jak w końcu po licznych przeszkodach dobro albo sprawiedliwość triumfują, a uciemiężony bohater żyje długo i szczęśliwie, nie lubię filmów, które zagłaskują i upiększają rzeczywistość. Do dziś nie rozumiem zachwytów nad "Pięknym umysłem", który mnie nie tylko rozczarował, ale i zirytował (powtarzam się, już tu o tym pisałam przy okazji poruszającego "Lęku wysokości" Bartosza Konopki), nie poszłam na "Nietykalnych", nie poszłam też na kilka innych filmów zrobionych według takiego schematu. Ale "Chce się żyć" postanowiłam jednak zobaczyć chociaż podszyta sporą dawką nieufności i ... zaciekawienia. To drugie pojawiło się po wysłuchaniu wymiany zdań dyskutantów Tygodnika Kulturalnego w TVP Kultura (świetny program; nie po raz pierwszy polecam). Film Pieprzycy jednogłośnie obwołali wydarzeniem tygodnia, mimo że i oni deklarowali swoją nieufność do tego typu produkcji. Nic dziwnego, że chciałam sprawdzić, jak zareaguję. Powiem więcej, nabrałam nawet nadziei, że będzie dobrze.
Po przydługim wstępie czas przejść do meritum. Film rzeczywiście jest bardzo dobry. Świetnie się go ogląda, nie jest nadmiernie czułostkowy, nie epatuje litością dla głównego bohatera ani smutkiem. Zamiast tego dostajemy ironiczny komentarz z offu i pogodny nastrój. Chwilami film jest nieodparcie śmieszny. Scena otwierania paczki od wuja z Niemiec (więcej zdradzić nie mogę), to jedna z najśmieszniejszych scen filmowych, jakie pamiętam. Od razu przypomniało mi się "Pali się moja panno" Menzla. Tam też mam swoje ulubione pięć minut (kiedy ze stołu znika szynka). O świetnym aktorstwie nie muszę wspominać. Nie tylko Dawid Ogrodnik, także Kamil Tkacz w roli młodego Mateusza, Dorota Kolak, Arkadiusz Jakubik i inni. Ale ... No właśnie, jest przecież jakieś ale. Oglądając film, nie mogłam pozbyć się głosu nieufności. Myślałam sobie, jest fajnie, ale co dalej, czym mnie ten film zaskoczy, kiedy zacznę ryczeć jak bóbr, gdzie to katharsis. Wzruszenie nadeszło, ale niejednokrotnie wzruszałam się bardziej. Katharsis nie przeżyłam, film mnie jakoś nadmiernie nie poruszył, pozwolił zasnąć, nie dał specjalnie do myślenia, niczym nie zaskoczył. Nie mogę też powiedzieć, aby sprawił, że chce się żyć. Wrodzony realizm, przez niektórych zwany pesymizmem (ale to nieprawda), od razu kazał mi zwrócić uwagę na to, co niemiłe. Owszem, dla Mateusza historia kończy się szczęśliwie. Odkąd dostrzeżono w nim człowieka, traktuje się go jak ... człowieka. A inni? Jego koledzy? Chłopak z wodogłowiem i ten drugi równie głęboko upośledzony? Im się nie należy ładny pokój? Ich dalej można traktować jak nie-ludzi? Cóż, oni pozostaną w obskurnej sali, będą karmieni na leżąco, a jeśli trzeba będzie, to usunie im się przednie zęby, a ksiądz powie im tylko, że Bóg ich kocha. Takie niewesołe refleksje, zamiast oczyszczającego katharsis, wywołał we mnie film Pieprzycy.
Kończę konkluzją, że "Chce się żyć" to film bardzo dobry, ale nie należy zapominać, że jednak mainstreamowy. Ja chyba oczekiwałam od niego zbyt wiele.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz