"Nieulotne" Jacka Borcucha

Zanim przejdę do "Nieulotnych", wrócę jeszcze na moment do Smarzowskiego. W notce o "Drogówce" zastanawiałam się, jaki jest człowiek, który tak czarno widzi świat. Po opublikowaniu notatki, przeczytałam wywiad z reżyserem. Wszystko się wyjaśniło. Smarzowski kręci filmy o tym, co go przeraża (teraz zgłębia wydarzenia na Wołyniu w czasie drugiej wojny). Kiedy to przeczytałam, pomyślałam, że go nie tylko rozumiem, ale i zazdroszczę. Ja o tym, co mnie przeraża i porusza, a jest tego sporo, mogę jedynie próbować komuś opowiedzieć, jeśli ktoś zechce słuchać, on może to wykrzyczeć w swoim filmie. Tyle komentarza do poprzedniego wpisu, a teraz zgodnie z tytułem o "Nieulotnych". Przyznam, że czekałam na ten film, bo sporo się o nim mówiło przed premierą, a i zwiastuny były zachęcające. Lubię kino Borcucha na tyle, aby oglądać to, co kręci, ale bez przesady. Widziałam i "Tulipany", i "Wszystko, co kocham", tak, sprawiły mi przyjemność, ale nie oszalałam. A "Nieulotne"? Zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że ten film wzbudzi skrajne emocje: albo zaakceptujesz, albo cię zirytuje. Ja należę do tych pierwszych, mimo że chyba spodziewałam się czegoś innego, niż dostałam. Myślałam, że będzie to film o problemie, a tymczasem dominuje melancholijny, tajemniczy klimat. Ważniejsze są piękne zdjęcia Michała Englerta niż akcja i słowa. Wiele tu niedopowiedzeń, niejasnych sytuacji, co, jak twierdzi reżyser, było zamierzone. Piękna, wycyzelowana forma, która zdominowała treść, może zmęczyć. Zwykle i mnie to drażni, ale tym razem dałam się uwieść (no prawie) filmowemu nastrojowi. Im dłużej myślę o "Nieulotnych", tym bardziej mi się podobają. Pewnie spora w tym zasługa pary głównych bohaterów: Michała (Jakub Gierszał) i Kariny (Magdalena Berus), którzy przykuwająca uwagę swoją młodością. Ja film polecam, ale zrozumiem tych, którym się nie spodoba. A kto już widział, może czytać dalej.

Film przykuwa uwagę od początku. Prześwietlona słonecznym blaskiem Hiszpania, spłowiała od słońca, spalona. Aż czuć upał i kurz unoszący się w powietrzu. Hiszpania nietypowa, bo wcale nie ta turystyczna, tylko zwyczajna: wioska składająca się z kilku domów, droga pokryta pyłem, winnica bez grama cienia, jezioro, w którym można nurkować, otoczone spłowiałymi, wapiennymi skałami. Zieleń wokół przykurzona, nieświeża. I para głównych bohaterów też spalona słońcem, co potwierdzają ich wypłowiałe czupryny. A mimo to jest w tym obrazku coś sielskiego. Może sprawia to młodość Michała i Kariny? Może ich miłość? Może beztroska letnich miesięcy? Niby pracują, ona dorabia sobie w winnicy, bo potrzebuje pieniędzy, on też pomaga, chociaż jest synem właścicielki (Czy na pewno? Nie da się tego rozstrzygnąć, to jedna z niejasności. W każdym razie jest z nią spokrewniony.), ale przecież na ich twarzach nie widać znoju, ważniejsze jest to, co pomiędzy nimi, ich uczucie. Świetne zdjęcia jeszcze to podkreślają. Kamera skupia się na ich białych, szczupłych ciałach albo twarzach okolonych lnianymi włosami. Obraz jest jakby prześwietlony, prawie nierzeczywisty. Kiedy piszę te słowa, nagle uświadamiam sobie, że już kiedyś miałam podobne wrażenie. A było tak, kiedy czytałam hiszpańskie opowiadania Hemingway'a. Taki sam dojmujący upał, niemal namacalny, takie samo słońce, też zagubione w świecie miejsce, jakaś mała stacyjka kolejowa,  para kochanków. I tak jak w filmie: sugestie, niedomówienia, ulotność chwili. Oczywiście to tylko moje skojarzenia, wątpię, aby reżyser jakoś się nastrojem opowiadań Hemingway'a inspirował.

A potem jest Kraków. Inny, bo jesienny, przydymiony. Nikt tu jednak nie epatuje widza piękną, złotą jesienią. Mimo że nie pada, jest raczej szaro, zwyczajnie. Kamera eksponuje popisane kamienice, odrapaną klatkę schodową, nijakie elewacje domów, nawet Wawel tylko miga gdzieś w tle i niewprawne oko może go nie zauważyć. Nie ma Rynku, nie ma Kościoła Mariackiego. Co w zamian? Ohydny szkieletor, który od lat szpeci miasto i pewnie długo jeszcze szpecił będzie. Jednym słowem podobnie jak w sekwencji hiszpańskiej i tu dominuje codzienność, zwyczajność, a nie turystyczny folder. Nawet widok z dachu kamienicy jest dość zwyczajny, chociaż mnie się podoba, ale przecież w ilu to krakowskich filmach wybierano dachy spektakularne, z których roztaczały się spektakularne widoki (choćby "Vinci" Machulskiego).

Co jest naprawdę ładne? O dziwo rodzinne miasto Kariny, Kwidzyn. To tam jesień jest prawdziwa, złota, park aż kipi od kolorowych liści, to tam przyciągają wzrok freski we wnętrzu średniowiecznej katedry, to tam migoczą światełka świec na cmentarzu. Dlaczego? Bo to miejsce, gdzie bohaterka jest u siebie, gdzie szuka oparcia w domu rodzinnym, u ojca. To tu przyjeżdża, kiedy nie potrafi poradzić sobie z problemami. Hiszpania jest daleka, na chwilę, od święta, trochę nierzeczywista, Kraków jakiś niezadomowiony, nawet nie bardzo ma tam gdzie mieszkać. Przecież, kiedy ucieka od Michała, musi prosić przyjaciółkę o nocleg. Może tylko w rodzinnym mieście, w domu ojca czuje się prawdziwie bezpieczna?

Rozpisałam się o zdjęciach, o miejscach, bo to one budują nastrój, klimat. Tymczasem zdarzenia toczą się powoli, niewiele się dzieje, bohaterowie są jakby zawieszeni gdzieś pomiędzy, snują się (szczególnie Karina). Albo nie wiedzą, jak postąpić, albo odbijają się od siebie. Po dramatycznym początku, który zburzył ich sielankę, akcja zwalnia, robi nieoczekiwany zwrot. Oczekujemy raczej, że to Michał będzie w centrum uwagi, jego trauma, jego zmaganie się z winą, tymczasem nieoczekiwanie to Karina staje się główną bohaterką. Problem winy Michała gdzieś znika, schodzi na drugi plan. Może dlatego, że tak traktuje go Karina? Nie do końca jasne jest, co czuje i myśli, co nią kieruje, kiedy po zwierzeniach Michała ucieka od niego. Początkowo sądziłam, że przeraziło ją to, co zrobił. I pewnie trochę tak, bo przecież w pewnym momencie mówi mu, że nie wie, czego się może po nim spodziewać. Potem jednak doszłam do wniosku, że zaabsorbowana i zaskoczona swoim stanem, nie udźwignęła jego problemu. Oczekiwała, że to on zajmie się nią, pocieszy, poradzi, może przekona, żeby zdecydowała się dziecko urodzić, tymczasem nawet nie zdążyła mu powiedzieć, że jest w ciąży, kiedy spadła na nią ta straszna wiadomość. Nie potrafię jej potępić. Rozumiem jej rozżalenie i zdezorientowanie. Jest młoda, bardzo młoda, ma dopiero dwadzieścia lat, studiuje, ledwie się zakochała, a tu nagle nieplanowana ciąża, a jakby tego było jeszcze mało, ukochany zrzuca na jej barki ciężar swojej zbrodni, oczekując zrozumienia? pocieszenia? rozgrzeszenia? pomocy? Co można zrobić w takiej sytuacji? Jak sobie poradzić z taką wiedzą? Co powiedzieć? Przyznaj się? Zgłoś się na policję? Zapomnij? Naucz się z tym żyć? Odkup jakoś swoją winę? Zrób coś dla innych? Nie wiem. A Michał? Co on ma zrobić? Jak udźwignąć ciężar? Jak żyć ze świadomością popełnionej zbrodni? Najgorsze chyba jest poczucie, że być może mógł uratować życie zaatakowanemu mężczyźnie, gdyby od początku nie był przekonany, że go zabił. Mnie przypomniała się jedna z ostatnich scen "Długu", kiedy bohater, już nie pamiętam który: czy ten grany przez Gonerę, czy przez Borcucha (tak, tak, tego samego, przecież Jacek Borcuch zaczynał od aktorstwa), decyduje się zgłosić na policję i przyznać do zabójstwa. Do dziś pamiętam ulgę malującą się na jego twarzy. Niemal usłyszałam huk kamienia spadającego z jego serca. Wyznanie winy, wzięcie odpowiedzialności za swój czyn, wyzwoliło go ze strachu, z życia w wiecznym napięciu. Paradoksalnie uczyniło wolnym. Czy tak powinien postąpić Michał? Nie wiem.

"Nieulotne" stawiają głównie pytania, nie udzielają odpowiedzi. Najbardziej niejasne jest jednak samo zakończenie. Dlaczego Karina trafia do szpitala? Poroniła czy tylko pojawiły się jakieś problemy? Czy Michał już wie, że była? jest? w ciąży? Cieszy się, że będą mieli dziecko? A może tylko z tego, że jest przy niej? Nie sposób rozstrzygnąć.

A tajemniczy tytuł? Nieulotne są przeciwieństwem ulotnych. Ulotne chwile mówimy najczęściej. Często takie ulotne są miesiące wakacyjne. Poznajemy kogoś, spędzamy miło czas, a potem zapominamy (albo cierpimy, jeśli to on zapomniał o nas) Tymczasem dla Michała i Kariny wakacje spędzone w Hiszpanii są właśnie nieulotne. Z pamięcią o nich zmagać się będą być może całe życie.

To tyle. Rozpisałam się nie tylko o formie, nastroju, ale i o treści, co mimo wszystko dziwne,  bo jednak w magnetycznej urodzie zdjęć, długich ujęciach, w kontemplowaniu chwil problem ginie, schodzi gdzieś na drugi plan, rozmywa się, traci swoją początkową siłę. Tak czy inaczej mimo zastrzeżeń kupuję "Nieulotne" i pewnie kiedyś jeszcze raz je zobaczę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty