Ostatni okres obfitował; w kinowe premiery, dla których warto było poświęcić czas. O dwóch najważniejszych, "Drogówce" i "Nieulotnych", pisałam, dziś krótko o innych.
"Wesele w Sorrento" kusi tytułem. Swoje dokłada plakat sugerujący, że zobaczymy komedię romantyczną. Trzeba jednak wiedzieć, że to film duńskiej reżyserki z kręgu Dogmy, Susanne Bier. Widziałam chyba wszystkie jej filmy pokazywane w Polsce: "Otwarte serca", "Bracia", "Tuż po weselu", "W lepszym świecie". To kino świetne, ale ciężkie, wstrząsające (szczególnie "Bracia" i "W lepszym świecie"). Wiwisekcja rodziny, odkrywanie tego, co ukryte to częsty motyw duńskiej kinematografii. Początkowo chciałam na "Wesele w Sorrento" iść w ciemno, chociaż zdziwił mnie tytuł i ten plakat zupełnie nie w stylu Bier. Kiedy recenzje okazały się raczej takie sobie, zrezygnowałam. Przecież było co oglądać. Potem jednak postanowiłam sprawić sobie przyjemność. I rzeczywiście sprawiłam, bo to kino przyjemne. W ramy romantycznej komedii reżyserka wstawiła swoją ulubioną rodzinną psychodramę. Konwencja jednak zobowiązuje, więc chociaż problemy poważne pazur nieco stępiony, od czasu do czasu można się nawet uśmiechnąć. A na deser piękna willa w pomarańczowym gaju w pięknym Sorrento (widoki naprawdę cudowne), śliczna jak anioł aktorka grająca córkę głównej bohaterki, no i przystojny Pierce Brosnan. Wystarczy, aby spędzić mile czas. Nie jest to arcydzieło, ale film miły. Być może jednak widzowie zachwyceni poprzednimi filmami Susanne Bier poczują się rozczarowani, podobnie jak wielbiciele beztroskich komedii romantycznych.
Czymś zupełnie innym jest kanadyjski "Pan Lazhar" nominowany w zeszłym roku do Oskara w kategorii filmów zagranicznych (konkurent naszego "W ciemności"). Ten skromny film naprawdę warto zobaczyć. To historia tytułowego pana Lazhara (świetnie zagranego przez Mohameda Fellaga), algierskiego imigranta starającego się w Kanadzie o azyl polityczny, który rozpoczyna pracę nauczyciela w szkole podstawowej. Jego sytuacja nie jest prosta, bo musi zastąpić ulubioną przez dzieci nauczycielkę, która popełniła samobójstwo. Nie muszę dodawać, jakim szokiem i dramatem było to dla uczniów. Szkoła próbuje uporać się z traumą przeżywaną przez dzieci. Ten film to subtelne kino obserwacji, a nie akcji, kino niedopowiedzeń, gdzie nie wykłada się kawy na ławę. Po dramatycznym początku zdarzenia toczą się niespiesznie. Z ogromną przyjemnością i uwagą obserwowałam poczynania tytułowego bohatera. Pan Lazhar, skromny, cichy, zamknięty w sobie, kulturalny, ale smutny człowiek, nieco niedzisiejszy i na pewno niekanadyjski, jest pełen entuzjazmu dla tego, co robi. Mimo że i on dźwiga bagaż niewesołych doświadczeń, tchnie spokojem i pogodą ducha. Ma w sobie ten rodzaj mądrości życiowej, która cechuje ludzi doświadczonych przez los. W swoim działaniu kieruje się intuicją i zdrowym rozsądkiem. Nie rozumie zachodniego świata stworzonego przez biurokratów, gdzie obowiązują procedury, nakazy i zakazy, które mają służyć dobru dzieci, ale przez swoją sztywność niekoniecznie im służą. Wymyślający je urzędnicy zapomnieli, że szkoła to żywy organizm i dlatego czasem byłoby lepiej postąpić niestandardowo. Tytułowy bohater przykuwa uwagę. Mimo że zwyczajny, cichy i skromny jest człowiekiem nietuzinkowym. Ale z równą przyjemnością patrzyłam na dziecięcych bohaterów też świetnie granych i wnikliwie sportretowanych.
Czas na podsumowanie. Na najnowszy film Susanne Bier pójść można dla miłej, mądrej rozrywki, nie spodziewając się niczego wielkiego i ambitnego. "Pana Lazhara" prawdziwi miłośnicy kina zobaczyć powinni koniecznie. Nie przegapcie tego nienachalnego, skromnego jak jego bohater, ale mądrego filmu. I to tyle, tak na marginesie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz