Dawno nie pisałam o filmie. Najpierw żadna z premier nie interesowała mnie na tyle, abym wyjście do kina przedłożyła nad lekturę książki, potem przez chwilę podróżowałam, no i teraz mam zaległości, a przecież w perspektywie rysuje się kilka interesująco zapowiadających się tytułów. Dlatego, kiedy już ochłonęłam, pędem ruszyłam do kina - najpierw wybrałam się na chińskie "Kłamstewko" i na "Małe kobietki" Grety Gerwig, z filmów obowiązkowych został mi jeszcze "1917".
Greta Gerwig już swoim reżyserskim debiutem, "Lady Bird", zdobyła moje serce. Wcześniej bardzo podobała mi się "Frances Ha" według jej scenariusza i z nią w roli głównej. "Małe kobietki" to kontynuacja tej świetnej passy. Adaptacja klasycznej powieści May Alcott ma same zalety. Jest świeża, energetyczna, nieco ironiczna, pięknie sfotografowana, świetnie zagrana i w żadnym razie nie trąci myszką. Jej oglądanie to wielka przyjemność. A przecież na zapowiedź "Małych kobietek" nie zareagowałam entuzjastycznie, bo w pamięci kołatało wspomnienie poprzedniej ekranizacji powieści z Wynoną Ryder. Przypominam sobie rozczarowanie i całkowitą obojętność. Jakże inaczej jest teraz! Nie znam literackiego pierwowzoru, dlatego musiałam trochę poszperać, aby sprawdzić, jak ma się do niego adaptacja Grety Gerwig. Otóż scenarzystka i reżyserka jest mu z jednej strony wierna, z drugiej zaburzając chronologię, umieszczając opowieść na dwóch przeplatających się planach czasowych, sprawia, że historia czterech sióstr staje się niezwykle dynamiczna i energetyczna. W filmie zostaje zderzony wiek nastoletni bohaterek, radosny, kolorowy, pełen marzeń i nadziei mimo wojny secesyjnej rozgrywającej się w tle, z ich dorosłością, kiedy muszą zmierzyć się z rzeczywistością, która nie zawsze układa się tak, jakby chciały. Czekają je rozczarowania, zranione uczucia, bieda, trud codzienności, strata, cierpienie. Przeznaczeniem kobiety jest małżeństwo i to najczęściej małżeństwo z rozsądku podyktowane warunkami finansowymi. Małżeństwo, które jest kontraktem, przedsięwzięciem ekonomicznym. Tylko kobieta bogata może pozwolić sobie na życie samodzielne bez mężczyzny u boku, jak ironicznie i sarkastycznie zauważa zamożna ciotka sióstr grana przez Meryl Streep. A siostry March pochodzą z rodziny niezbyt dobrze sytuowanej, ich ojciec jest pastorem. Na pierwszy plan wysuwa się Jo, znakomicie zagrana przez Saoirse Ronan (to ona była tytułową Lady Bird), najbardziej niezależna, marząca o pisaniu, trzpiotowata, ale jednocześnie odpowiedzialna. Jej przeciwieństwem jest Amy, twardo stąpająca po ziemi, zdająca sobie sprawę, że musi wziąć na siebie odpowiedzialność za rodzinę, a drogą do tego jest dobre zamążpójście. Wszystkie bohaterki to postacie żywe, z krwi i kości, silne i samodzielne, chociaż wiele je różni choćby to, jak wyobrażają sobie swoją przyszłość. Jest to jednocześnie opowieść o sile siostrzeństwa, więzi między kobietami, które trzymają się razem i wzajemnie wspierają, chociaż i między nimi dochodzi do konfliktów. Bardzo pomysłowe jest zakończenie, w którym Grecie Gerwig udało się być jednocześnie wierną literackiemu pierwowzorowi i uciec od jego konwencjonalności i nieznośnego sentymentalizmu. Jak to zrobiła? Trzeba zobaczyć, zdradzić nie mogę. Świetny film - nie ma w sobie nic ze zmurszałej klasyki, przeciwnie, brzmi zadziwiająco współcześnie.
A wcześniej wybrałam się na chińsko-amerykańskie "Kłamstewko". Chociaż "Małe kobietki" nieco przyćmiły ten film, to przecież jak najbardziej zasługuje na uwagę. To taki rodzaj kina, które jest lekkie, przyjemne, a jednocześnie niebanalne. Marzenie przeciętnego widza. Nieczęsto zdarza mi się takie filmy oglądać. Jak już wybiorę się na coś lżejszego, to najczęściej mam poczucie straty czasu. Tym razem tak nie było. To historia rozgrywająca się trochę w realiach amerykańskich, ale przede wszystkim jednak chińskich, co dla mnie jest zawsze niezwykle ciekawe. Opowieść o rodzinie, która na wieść o śmiertelnej chorobie babci postanawia ukryć przed nią tę informację. Żeby się z nią pożegnać, zjawia się u niej pod pretekstem ślubu jej wnuka. Nieświadoma swojego poważnego stanu Nai Nai cieszy się z obecności najbliższych niewidzianych od lat i bez reszty angażuje się w organizację wesela. Film jest momentami śmieszny, mnóstwo tu obyczajowych obserwacji, ale pod tym wszystkim kryje się sporo goryczy, nostalgii i melancholii. Rodzina rozproszyła się po świecie, jeden syn mieszka w Stanach, drugi w Japonii, młode pokolenie słabo mówi po chińsku, już są bardziej stamtąd niż stąd, a właściwie do końca nie przynależą nigdzie. Zmieniają się obyczaje, członkowie rodziny zanurzeni w różnych kulturach nie zawsze się rozumieją, jeden wynosi się nad drugiego. Słabną więzi, odległość i praca powodują, że najbliższe sobie osoby nie widują się latami. Zmienia się też otoczenie. Nie ma już tego świata, który Bili, wnuczka Nai Nai, główna bohaterka, pamięta z czasów dzieciństwa spędzonego u babci. Chiny zmieniają się tak szybko! Na pierwszy plan wysuwa się pytanie stanowiące jednocześnie oś konfliktu - mówić prawdę o śmiertelnej chorobie tak, jak robi się to w Stanach, czy udawać, co praktykowane jest w Chinach. A zakończenie pozostaje otwarte, można je interpretować na dwa sposoby. Chociaż film opowiada o Chińczykach, to przecież odnajdziemy w nim wiele naszych doświadczeń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz