Odkąd przeczytałam "Ścieżki północy", Richard Flanagan stał się jednym z tych pisarzy, którego twórczość pilnie obserwuję. Potem było "Klaśnięcie jednej dłoni", również bardzo dobre, mocne, gęste i dojmujące. "Nieznana terrorystka" początkowo mnie trochę rozczarowała, ale później z nawiązką zatarła gorsze wrażenia. W czytniku mam jeszcze "Pragnienie", a zamierzam kupić "Śmierć przewodnika rzecznego". Ale na "Księgę ryb Williama Goulda" jakoś nie mam ochoty, mimo że przez krytyków oceniana jest bardzo wysoko. Nic więc dziwnego, że sięgnęłam po najnowszą powieść Flanagana "Pierwsza osoba" (Wydawnictwo Literackie 2019; przełożył Maciej Świerkocki), pierwszą, którą napisał od zdobycia Bookera za "Ścieżki północy". Nie będę ukrywała, że tym razem się rozczarowałam i nic nie było w stanie zmienić mojej oceny. Najgorsze jest to, że ta powieść po prostu mało mnie obeszła. Wrażenia pozostały letnie. Zupełnie inaczej było z poprzednimi książkami Flanagana, które mnie poruszały, przejmowały, ekscytowały, trzymały w napięciu. Trudno o nich zapomnieć. Tym większe rozczarowanie tym razem.
O czym jest "Pierwsza osoba"? Jak zwykle u Flanagana akcja rozgrywa się na Tasmanii, skąd pisarz pochodzi, i w Australii. To tocząca się głównie na początku lat dziewięćdziesiątych historia Kifa Khelmanna, który marzy o tym, aby zostać pisarzem. Żeby mieć czas na napisanie swojej pierwszej powieści, ima się różnych podrzędnych prac i dlatego z trudem jest w stanie utrzymać rodzinę - żonę i małą córeczkę. Tymczasem wkrótce na świat mają przyjść bliźniaki. Kif mierzy się z tak prozaicznymi problemami jak spłata rat za dom, wcale nie luksusowy, raczej nędzny, kupno łóżeczek i wózka dla dzieci, a nawet butów dla siebie. Chodzi w mocno zdezelowanych adidasach. Na to wszystko nie ma pieniędzy. Nic dziwnego, że kiedy w wyniku zbiegu okoliczności, dostaje propozycję zostania ghost writerem Siegfrieda Heidla, największego oszusta w Australii, człowieka o mętnej przeszłości, mitomana, ostatecznie przyjmuje tę propozycję, mimo że początkowo chce ją odrzucić. Kif ma ambicje, a pisanie czyjejś autobiografii wydaje mu się ofertą poniżej jego godności. W dodatku jej bohater to przestępca.
Wzięcie tego zlecenia pokazane zostaje w powieści jak faustowski kontrakt z diabłem. Kif sprzedaje się za pieniądze. Gardzi Heidlem od początku, a jeszcze bardziej, kiedy zaczyna z nim współpracować. Pisanie tej książki to droga przez mękę. Rozmowy z jej bohaterem niewiele dają - trudno czegokolwiek się od niego dowiedzieć, trudno go zmusić do współpracy, nie wiadomo, kiedy mówi prawdę, a kiedy kłamie. Jest kapryśny, stale rozmawia przez telefon, załatwiając swoje sprawy, często gdzieś znika, szybko się nudzi, pełno go w mediach. Kif walczy z czasem i z oporem materii. Dla niego to być albo nie być - jeśli książka nie powstanie do procesu Heidla, zamiast dziesięciu tysięcy dolarów dostanie ... pięćset. I właśnie ta niepewność, ta zaciskająca się na szyi Kifa pętla to te nieliczne fragmenty, które czytałam z takim czystym czytelniczym zainteresowaniem.- uda się czy nie? Przez początkowe partie książki brnęłam z trudem, jakoś nie mogłam się wciągnąć. Ostatnia część - przebieżka przez dalsze losy bohatera - okazała się dość przewidywalna i zupełnie niezajmująca.
Najgorsze jest jednak to, że ta opowieść w ogóle niespecjalnie mnie obeszła. Wydała mi się przede wszystkim papierowa i mało odkrywcza. Mamy tu wprawdzie i wątek mediów goniących za sensacją, gotowych dla poczytności i oglądalności (jeszcze nie klikalności) zrobić celebrytę z oszusta, przestępcy, a może i mordercy, i satyrę na wydawców sprzedających literackie badziewie. Dostaje się też czytelnikom, którzy za pisarza uważają autora bestselerowych książek kulinarnych. Najważniejszy pewnie w zamyśle autora ma być wątek faustowski, o którym już wspominałam. Kif zaczyna sobie zdawać sprawę, że Heidl, którym pogardza, coraz bardziej nim włada. Zatruwa jego duszę, sprawia, że staje się cyniczny, wykoślawia jego patrzenie na świat, co ma zasadniczy wpływ na jego późniejsze zawodowe wybory. O ludziach zajmujących się tym, czym Kif zajmie się z czasem, myślę sobie, że jeśli istnieje piekło, to właśnie oni powinni się w nim smażyć. Nie, czytelniku tej notki, jesteś w błędzie, nie chodzi tu wcale o przestępców czy morderców. Nie, to goście w białych kołnierzykach zatruwający miliony ludzi tym, co robią, z czego żyją, co przynosi im kokosy. Władcy ich umysłów. Sprzedawcy szajsu. To wszystko jednak nie bardzo mnie obeszło. Zabrakło tego czegoś, co sprawia, że opisywane problemy poruszają, a losy bohatera są mi bliskie i istotne - współczuję mu, przejmuję się nim, złoszczę się na niego albo czuje odrazę. Tym razem tak nie było. Dylematy Kifa, a z czasem ma ich znacznie więcej (trudno o nich pisać, aby nie zdradzać za wiele), niby dotykające istoty człowieczeństwa w powieści Flanagana wydają się wykoncypowane, brak im autentyzmu. Podobne wrażenia miałam początkowo, kiedy czytałam "Nieznaną terrorystkę", ale potem los bohaterki, która osaczona przez media i policję znalazła się w sytuacji bez wyjścia, stał się naprawdę przejmujący. Trudno było jej nie współczuć, trudno było nie popaść w przygnębienie, nie zatrwożyć się opisywanym światem.
Najbardziej zaciekawiły mnie w "Pierwszej osobie" wątki tasmańskie. Wspomnienia Kifa z czasów młodości, opowieść o jego przyjaźni z Ray'em czy historia jego małżeństwa. Ale tego było niewiele. Zaledwie tło dla głównego wątku.
Czytać, nie czytać? Jeśli ktoś nie zna Flanagana, a naprawdę warto zainteresować się jego twórczością, niech zacznie od "Ścieżek północy" i "Klaśnięcia jednej dłoni". Jeśli ktoś go lubi, jak ja, pewnie i tak sięgnie po "Pierwszą osobę".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz