Właśnie przeczytałam kolejną książkę nominowaną do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. To reportaż Eda Vulliamiego "Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki" (Czarne 2016; przełożył Janusz Ochab). Autor już raz, w roku 2012, został laureatem tej nagrody za "Ameksykę. Wojnę wzdłuż granicy", arcyciekawą opowieść o pograniczu meksykańsko-amerykańskim. Ciekawe, jak będzie w tym roku, konkurencja jak zwykle silna. Na razie jest w finałowej piątce. Cieszę się, że to nie ja muszę dokonywać wyboru. Książkę kupiłam już dawno, ale dopiero nominacja zmusiła mnie, żeby po nią teraz sięgnąć.
Nie będę udawać, napiszę wprost - to nie jest przyjemna lektura. Momentami wstrząsająca. A jednak powinno się ją przeczytać. Wojna w byłej Jugosławii wydarzyła się przecież niemal na naszych oczach, tak niedawno, w latach dziewięćdziesiątych, tak blisko. Niby pamiętamy, niby wiemy, ale lata płyną i pamięć o tamtych wydarzeniach zaciera się z każdym rokiem. W powszechnej świadomości pozostaje jeszcze Sarajewo (O życiu w oblężonym mieście opowiada wydana przez Czarne książka Barbary Demick "W oblężeniu. Życie na sarajewskiej ulicy") i masowe egzekucje dokonane przez bośniackich Serbów w okolicy Srebrenicy. Umykają naszej pamięci inne miejscowości - Zvornik, Kozarac, Sanski Most, Vlasenica, Prijedor, a to nie koniec listy. Ale najwięcej miejsca poświęca Ed Vulliamy obozom koncentracyjnym utworzonym w roku 1992 w okolicy Prijedoru przez bośniackich Serbów dla bośniackich cywilów, Muzułmanów i Chorwatów. To Omarska, Keraterm, Trnopolje. To autor tej książki wraz z ekipą telewizyjną odkrył dla świata ich istnienie, nagłośnił sprawę, pisał o niej, utrzymywał kontakty z ocalonymi, a potem zdecydował się zeznawać w Hadze przed międzynarodowym trybunałem.
Autor bardzo świadomie używa nazwy obozy koncentracyjne i bardzo świadomie czyni nawiązania do Auschwitz. Aby być pewnym, że wolno mu to robić, konsultuje się ze znawcami zagadnienia z Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie, wspólnie z nimi ustala, że serbskie obozy można określić mianem echa Auschwitz. Używając nazwy obozy koncentracyjne, nawiązuje też do jej pierwotnego znaczenia jeszcze z czasów wojny burskiej. Koncentracyjne, bo służyły koncentracji wysiedlonej ludności. Tak było też i tu, jednak to, co działo się za ich bramami, przechodzi wszelkie pojęcie. Za każdym razem, kiedy zmagam się z książką o czystkach etnicznych, masowych mordach, ludobójstwie, wojnie (Rwanda, Kambodża, Syria, Holokaust, Ormianie), wydaje mi się, że już niczego bardziej okropnego nie przeczytam. A jednak. Chyba nie ma takiej okropności, której człowiek człowiekowi, sąsiad sąsiadowi nie byłby w stanie zrobić. Przecież strażnicy tych obozów i ich więźniowie doskonale się znali, mieszkali w tych samych miejscowościach, uczyli siebie, leczyli siebie, spotykali się, razem ucztowali, razem pili. Ed Vulliamy pisze we wstępie do polskiego wydania, że nie będzie epatował okrucieństwem, ale to, o czym czytamy, i tak wystarczy. Na szczęście książka nie opowiada tylko o tym, co działo się za drutami obozów.
To przede wszystkim opowieść o ludziach, którzy przez obozy przeszli. O tym, jak ułożyli sobie życie na emigracji, o ich powrotach, na przekór wszystkiemu, do Republiki Serbskiej w Bośni, gdzie żyją otoczeni niemą wrogością, o budowaniu wszystkiego na nowo, o radzeniu sobie albo nieradzeniu z traumą. O ich żalu do świata, który nie chciał wiedzieć o nich wtedy i nie pamięta o nich dziś. O tym, że nie można przebaczyć, jeśli druga strona konsekwentnie zaprzecza zbrodniom, nie chce rozliczyć się, pokajać i przeprosić, nie pozwala upamiętniać miejsc kaźni, a sama buduje pomniki ku czci pomordowanych i poległych Serbów, a na koniec stawia się w roli ofiary. A wszystko to za przyzwoleniem świata, który pod dyktando Serbów zrównuje zbrodnie bośniackich Serbów ze zbrodniami bośniackich Muzułmanów i Chorwatów, umniejszając tym samym znaczenie tych pierwszych, chociaż przecież statystyki wyraźnie temu przeczą. Mało tego, wielu naukowców i lewicowych intelektualistów (smutno to pisać), szczególnie brytyjskich, zaprzecza istnieniu tych obozów (wśród nich Noach Chomsky). Dlatego Ed Vulliamy spotkał się z krytyką swoich artykułów o wojnie w Bośni i książki, o której piszę. Wielu dziennikarzy potępiało też jego decyzję o zeznawaniu w Hadze. Autor nie kryje tego i tłumaczy, dlaczego się zdecydował, mimo że nie powinien. Są sytuacje, kiedy nie można stać z boku, nie można pozostać obojętnym w imię zachowania zawodowej neutralności. Czasem trzeba nazwać rzeczy po imieniu, dać świadectwo prawdzie. Mnie przekonał. W imię takiej neutralności koncern Acellor Mittal, który kupił kopalnię w Omarskiej, na jej terenie był jeden z obozów koncentracyjnych, nie pozwala ocalałym i rodzinom ofiar postawić pomnika upamiętniającego więźniów i pomordowanych. A w pomieszczeniach, w których przebywali, w których ich poniżano, torturowano i zabijano, dziś stoją lśniące biurka i rzędy komputerów. Czy wyobrażasz sobie, czytelniku tej notki, coś takiego w Auschwitz? Wiele miejsca autor poświęca procesom zbrodniarzy wojennych. Poddaje je krytycznej analizie, pisze o nieskuteczności, powolności i innych grzechach, ale przytacza też poważne argumenty na ich obronę. W każdym razie dotąd nie wymyślono niczego lepszego.
I na koniec jeszcze jedna refleksja. Jak zwykle w takich książkach obnażony zostaje cynizm polityków, którzy ze zbrodniarzami paktują, ściskają im dłonie, chronią ich i bronią w imię rozmaitych interesów, wylewają krokodyle łzy nad losem niewinnych ofiar, ale niewiele robią, aby je ratować. Tak zawsze było, jest i pewnie jeszcze nie raz będzie. A Ed Vulliamy, Barbara Demick i inni pokazują, jak łatwo było tę wojnę skończyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz