Kiedy tylko zobaczyłam w zapowiedziach wydawnictwa Czarne, że ma wyjść nowa książka
Anki Grupińskiej, od razu wiedziałam, że ją kupię, chociaż długo poza autorką i tytułem nie było żadnej informacji dotyczącej treści. Ale Grupińską mogę kupować w ciemno, odkąd przeczytałam "Najtrudniej jest spotkać Lilit", fascynujące rozmowy z chasydkami. Później okazało się, że "Ciągle po kole" (Czarne 2013) to wywiady z bojownikami ocalałymi z warszawskiego getta. To trzecie wydanie, poprzednie ukazały się w roku 1991 i 2000. Oczywiście data kolejnego wznowienia nie była przypadkowa: książka ukazała się w kwietniu z okazji siedemdziesiątej rocznicy wybuchu powstania. Kupiłam ją natychmiast, ale przeczytałam dopiero teraz. Sięgając w końcu po wywiady Grupińskiej, trochę żałowałam, że nie zrobiłam tego od razu, kiedy tyle mówiło się i pisało o wydarzeniach sprzed lat. Wtedy na pewno łatwiej byłoby mi wejść w klimat tej trudnej lektury. Przyznam, że teraz musiałam się przełamać, aby wrócić do tak ciężkiego tematu. Ale wystarczyło parę stron, aby przezwyciężyć początkowy opór i czytać bez wytchnienia. Był jednak moment, kiedy musiałam przerwać lekturę, tak bardzo przytłoczyły mnie opowiadane historie. Mimo wszystko książkę powinno się przeczytać koniecznie, aby wiedzieć, aby współodczuwać, aby fraza powstanie w getcie warszawskim wypełniła się konkretną treścią.A teraz czas najwyższy na konkrety. Wywiady z ocalałymi bojownikami to nie tylko rozmowy o powstaniu. Grupińska zaczyna od początku, chce się zwykle dowiedzieć, z jakich rodzin pochodzili, gdzie mieszkali, co robili przed wojną. Sporo tu informacji o życiu Żydów w przedwojennej Polsce. Różne losy, różne opowieści. Jej rozmówcy i rozmówczynie pochodzili z rozmaitych środowisk, mniej lub bardziej religijnych, syjonistycznych, bundowskich (Bund to żydowska partia socjalistyczna wroga syjonizmowi) a wreszcie całkowicie zasymilowanych. Dlatego w różny sposób odczuwali swoją żydowskość. Ale oczywiście zasadnicza część wszystkich rozmów sprowadza się do czasów wojny i okupacji. Bohaterowie książki opowiadają o życiu w getcie, przygotowaniach do powstania, swoich motywacjach i samym powstaniu. W prawie wszystkich wywiadach powraca dramatyczny moment ewakuacji kanałami. To chyba najbardziej przerażające fragmenty książki, mimo że kanały zostały oswojone przez film i literaturę. Mamy przecież w pamięci "Kanał" Wajdy, a szczególnie stosunkowo świeże "W ciemności" Agnieszki Holland. A jednak kiedy czytałam o brodzeniu po piersi w zimnej wodzie, w nieczystościach, o pełzaniu w niskich korytarzach, a wreszcie o wielogodzinnym wyczekiwaniu pod włazem na moment ewakuacji, pytanie, jak udało im się znieść to wszystko, powróciło. Ewakuacja związana też była z wieloma dylematami moralnymi. Czy czekać na tych, którzy odeszli pod inne włazy, bo tam było wygodniej, czy ruszać, bo ciężarówka wypełniona ludźmi, a w każdej chwili szczęście może przestać sprzyjać? To i tak cud, że udało się trzydzieści słabych, wycieńczonych osób wydostać z kanału i wsadzić na pakę samochodu. Decyzje na miarę ludzkiego życia i powracające przez lata pytania, czy można było postąpić inaczej. Ale są i inne dramatyczne opowieści. Takie, które mogą śnić się po nocach. O skakaniu z transportu do Treblinki i rozdzierającym serce pożegnaniu z rodzicami i rodzeństwem. I znowu dylemat: skakać, skoro rodzina zostaje? Jak się żegnać, skoro wiadomo, że to rozstanie na zawsze? Albo inna opowieść o tym, jak dowódca musi wyznaczyć jedną osobę, aby została z rannymi. A to oznacza pewną śmierć, zamiast nadziei, jaka daje ewakuacja. Albo jeszcze straszniejsza (czy na pewno? jak zważyć, która jest bardziej dramatyczna? czy to w ogóle możliwe?) o tym, jak trzeba zostawić rannego kolegę w płonącym domu i nie można mu nawet dać pistoletu, bo broń i każdy nabój są na wagę złota. Aby to zrozumieć, trzeba wiedzieć, jak wyglądało powstanie w getcie, jak przygotowywali się powstańcy i na czym polegała ich walka. Trzeba mieć swiadomość, że nie godząc się na bierne oczekiwanie na zagładę, porwali się z motyką na słońce. Kiedy myślimy powstanie, mamy przed oczami powstańcze oddziały ścierające się w walkach z wrogiem. Tymczasem kilkudziesięciu powstańców z getta miało do dyspozycji trochę koktajli mołotowa, trochę granatów, niewiele karabinów i pistoletów. Resztę musieli zdobywać na Niemcach. Dlatego ich walka to działanie z ukrycia: strzelanie z okien zabarykadowanych kamienic, dwie pułapki z min. To wszystko. Tylko w taki sposób ta walka była możliwa. Walka z góry skazana na przegraną, właściwie bój o godną śmierć, o jej wybór. Zamiast śmierci w komorze gazowej Treblinki, śmierć z bronią w ręku.
Ale opowieści bojowników z getta nie kończą się tylko na powstaniu. Grupińska dopytuje o ich dalsze losy, te wojenne i te powojenne. A więc rozmówcy autorki mówią o ukrywaniu się po aryjskiej stronie, o udziale w powstaniu warszawskim, o kolejnej ewakuacji z pokonanej, zrujnowanej Warszawy, a wreszcie o wyjeździe z Polski już po wojnie. Tylko dwoje, Marek Edelman i Adina Blady-Szwajgier, pozostało w Polsce, reszta wyjechała. W książce znajdziemy sporo informacji o stosunkach polsko-żydowskich, pada wiele gorzkich słów, ale równie wiele jest wdzięczności dla tych, którzy pomagali. Bo mimo wszystko te kilkanaście osób, z którymi rozmawia Grupińska, przecież przetrwało ten straszny czas. Cud? Determinacja? Przypadek? Szczęście? Jedna z bohaterek tej książki, Luba Gawisar, każdą dramatyczną opowieść przerywa słowami no przecież jestem. To chyba najpogodniejsza rozmówczyni Grupińskiej, pełna optymizmu.
Autorka swymi pytaniami skierowanymi do różnych osób stale wraca do tych samych zdarzeń, dzięki czemu poznajemy je z rozmaitych punktów widzenia, a właściwie chciałoby się powiedzieć, z rozmaitych pamięci. Bo pamięć różnie przechowała te same epizody, każdy pamięta je inaczej. Rozmówcy prowokowani przez Grupińską często wchodzą między sobą w wirtualny spór. Każdy też inaczej patrzy na podjęte niegdyś przez kolegów dramatyczne, tragiczne decyzje, każdy ma swoje racje. Łatwo wydawać osądy z naszej, dzisiejszej perspektywy, wtedy na zastanawianie się nie było czasu. Decyzja mogła oznaczać życie albo śmierć. Kto nie przeżył, nie zrozumie. Może stąd lakoniczność i niechęć do rozdrapywania przeszłości, jaka przebija z obu wywiadów z Markiem Edelmanem.
Większość bohaterów tej książki już nie żyje, autorce udało się złapać ich często w ostatniej chwili. Uczestników i świadków tamtych dramatycznych wydarzeń. Zawsze gdy czytam takie opowieści, usiłuję zrozumieć, jak udało się przetrwać, jak możliwe było dalsze życie, kiedy pamięć dźwigała takie doświadczenia. Czy ja bym potrafiła?
Książka Grupińskiej ma tylko jedną wadę. Autorka zna świetnie temat, na tyle świetnie, że czasem wchodzi w szczegóły dla niej interesujące, dla czytelnika nużące albo nie do końca jasne mimo dokładnych przypisów. Ale to drobiazg, który po przeczytaniu całości staje się nieistotny. Trudna, ale konieczna lektura. Aby dotknąć przeszłości, starać się ją zrozumieć, aby przechować w pamięci tamte zdarzenia i ich bohaterów. Chociaż Marek Edelman powiedziałby pewnie, że to nieistotne i niepotrzebne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz