Od kilku lat literatura latynoamerykańska pozostaje w kręgu moich
zainteresowań. Pilnie śledzę nowości, wiele z nich kupuję i czytam, czemu co jakiś czas daję świadectwo tutaj. Z klasyką gorzej - właściwie znam tylko nieodżałowanego Mario Vargasa Llosę, którego wielbię od dawna i co jakiś czas sięgam po coś, czego jeszcze nie znam. Właśnie czeka na mnie "Zielony dom" wypożyczony z biblioteki. Kilka innych pozycji z latynoamerykańskiej klasyki umieściłam na liście do wypożyczenia. Od kilku miesięcy brak jednego nazwiska zaczęłam odczuwać szczególnie - to Gabriel García Márquez. Dlaczego? Dobrze, napiszę to - latem byłam w Kolumbii i aż się sama sobie dziwię, że w tę podróż nie wzięłam sobie żadnej z książek pisarza. Zawsze, kiedy gdzieś wyjeżdżam, a bez czytnika nie ruszam się nigdzie, staram się czytać literaturę kraju, w którym jestem. Jeśli się nie da, to przynajmniej z regionu. Podróżując po Kolumbii, czytałam Claudię Piñeiro, "Czas much" i "Katedry", zamiast sięgnąć po wybór, który sam się narzucał, czyli coś Gabriela Garcíi Márqueza. Dlaczego? Bo kiedyś, dawno temu, odpadłam od "Stu lat samotności"! Tak, tak! No ale kiedy w Cartagenie odwiedziłam grób pisarza znajdujący się na tamtejszym uniwersytecie i zobaczyłam, oczywiście tylko z zewnątrz, jego dom i podekscytowana obfotografowałam to wszystko, pomyślałam, że po powrocie muszę wrócić do najbardziej znanego kolumbijskiego autora. Bałam się jednak sięgać po "Sto lat samotności", obiecuję, kiedyś spróbuję jeszcze raz, więc na początek wybrałam sobie dwie inne bardzo znane książki "Kronikę zapowiedzianej śmierci" i właśnie "Miłość w czasach zarazy" (Muza 2017; przełożył Carlos Marrodán Casas).To opowieść o niespełnionej miłości, która po kilkudziesięciu latach znajduje wreszcie swoje spełnienie. Tu niczego nie zdradzam, bo po pierwsze taką informację znaleźć można w opisie wydawcy, a po drugie to przecież klasyka literatury.
Młodziutka Fermina Daza, córka bogatego, acz szemranego, kupca, zakochuje się z wzajemnością w starszym od niej o kilka lat bękarcie i niespełnionym poecie, Florentino Arizie, synu kutej na cztery nogi właścicielki sklepu. To miłość romantyczna, wyrażająca się w listach, spojrzeniach, pieśniach śpiewanych pod domem ukochanej. Miłość, która przetrwała próbę zgotowaną Ferminie przez ojca nieakceptującego jej wybranka, ale która potem rozprysła się nagle i nieoczekiwanie. Ona wyszła za mąż z rozsądku za bogatego lekarza, reprezentanta znanego, starego miejscowego rodu, można powiedzieć, arystokratycznego. Tym samym spełniła marzenia swojego ojca, który miał pieniądze, ale nie miał wielkiego szacunku, bo nie wywodził się z tych dobrze urodzonych, a do wszystkiego doszedł własną pracą i sprytem, zapominając o uczciwości, jak się później okazało. To rozwarstwienie społeczne niezwiązane z pieniędzmi, a właśnie z dobrym urodzeniem, znajduje odbicie w literaturze latynoamerykańskiej. Tu przychodzi mi na myśl niedawno przeczytana powieść kolumbijskiej pisarki, Laury Restrepo, "Delirio". Tymczasem Florentino Ariza pozostał wierny swojej ukochanej. Wierny w sferze uczuciowej, bo nie w fizycznej. Rozpisana na kilkadziesiąt lat życia historia bohaterów to opowieść, niechronologiczna, o ich równoległych losach - od spotkania po spełnienie, kiedy są już ludźmi starymi. Tyle krótkiego wprowadzenia, a teraz kilka refleksji.
Zaczęło się dobrze, a może nawet bardzo dobrze, a potem było różnie. Jednym słowem uczucia mam mocno mieszane i Gabriel García Márquez na pewno nie zajmie w moim czytelniczym sercu takiego miejsca jak Mario Vargas Llosa.
Na początek o tym, co mnie zniechęciło. Po pierwsze nie poruszyła mnie historia miłosna, a przecież powinna. O nieszczęśliwym, niespełnionym uczuciu Florentino Ariza, który spotykając się z innymi kobietami, pozostał uczuciowo wierny Ferminie Diazie, czytałam bez emocji. Nie poczułam wzruszenia, kiedy w końcu po kilkudziesięciu latach ich miłość się spełnia. Po drugie po jakimś czasie powieść zaczęła mnie zwyczajnie nużyć. Coraz trudniej brnęło mi się przez kolejne erotyczne podboje Florentino Arizy, który kochając Ferminę, stale znajdował sobie nowe kochanki. W pewnym momencie te szczegółowe opowieści o tych kobietach, ich domach, spotkaniach po prostu nudziły. I być może już te dwa powody powinny całkowicie zdyskredytować tę powieść w moich oczach - przecież nie ma nic gorszego od książki nudnej, bo monotonnej, i po prostu letniej, takiej, co to ani grzeje, ani ziębi. Ale ...
Ale po pierwsze były jednak obszerne fragmenty, których czytanie sprawiało mi po prostu przyjemność, były też tematy, które mnie zainteresowały. A po drugie "Miłość w czasach zarazy" ma dla mnie wartość dodaną, bo, jak wspominałam na początku, w Kolumbii byłam. Dlatego czytając opisy miasta nad Morzem Karaibskim, w którym rozgrywa się akcja powieści, miałam pod powiekami obrazy pięknej Cartageny. Wracały do mnie wspomnienia i wrażenia. Czy to tam mieszkają bohaterki i bohaterowie powieści? Długo myślałam, że tak, bo to najważniejsze miasto portowe w tym rejonie, bo mieszkał tam autor, bo wreszcie w pewnym momencie pojawia się nazwa dzielnicy Getsemani, niegdyś ubogiej, dziś trochę artystycznej i bardzo turystycznej. Ale kiedy Fermina i jej mąż odbywają pierwszy lot balonem, widzą z góry opuszczoną przez mieszkańców z powodu zarazy i popadającą w ruinę Cartagenę. Wobec tego najprawdopodobniej miasto, w którym rozgrywa się większość wydarzeń, to jakieś miejsce wyobrażone wzorowane na miastach z karaibskiego wybrzeża Kolumbii. Podobną przyjemność sprawiały mi opisy kolumbijskiej przyrody - gór porośniętych selwą, przez które podróżuje Fermina ze swoim ojcem, kiedy ten wywozi ją z miasta, aby zapomniała o swym ukochanym, małych miasteczek, w których mieszkają ich krewni i gdzie na kilka lat zatrzyma się bohaterka, wreszcie rzeki Magdaleny, którą najpierw żegluje porzucony Florentino, a potem, po kilkudziesięciu latach, odbywają swoją miłosną podróż kochankowie, którzy wreszcie się zeszli. Czytając te opisy, miałam pod powiekami obrazy przepięknych kolumbijskich krajobrazów i bujnej, cudownej roślinności.
Na koniec wspomnę o trzech zagadnieniach, na które zwróciłam uwagę, bo mnie zainteresowały albo poruszyły. Jednym z nich jest opozycja miłość-małżeństwo mocno romantyczna, a przywołując tu słowo romantyczna, mam na myśli nie jego potoczne znaczenie, a epokę. Bo w tej powieści małżeństwo, nawet szczęśliwe, nie ma nic wspólnego z miłością. W końcu zawsze grzęźnie w codzienności, a kobieta, nawet bogata, staje się luksusową służącą i żyje życiem męża, w jego cieniu, będąc jego ozdobą i trofeum. A na dowód kilka cytatów.
Życie takie już było. Miłość, o ile istniała, była czymś zupełnie innym: innym życiem.
Prawdą jest, że zamiary Juvenala Urbino nigdy nie były prezentowane w kategoriach miłosnych, i było rzeczą co najmniej dziwną, że tak zaangażowany katolik jak on ofiarowywał jej jedynie dobra doczesne: bezpieczeństwo, porządek, szczęście, liczby proste, które raz zsumowane mogły zapewne wydawać się miłością: prawie miłością. Ale nie były nią i wątpliwości te powiększały jej [Ferminy] zakłopotanie, bo sama nie była przekonana, że miłość jest rzeczywiście czymś najbardziej jej potrzebnym do życia.
Zawsze czuła, że żyje życiem pożyczonym jej przez męża: absolutna władczyni rozległego imperium szczęścia wzniesionego przez niego i tylko dla niego.
Nie winiła go [męża] za to, winiła życie. Ale on nieodwołalnie grał w życiu główną rolę.
Był mężem doskonałym: nigdy nie podniósł niczego z podłogi, nie gasił światła, nie zamykał drzwi. Kiedy spostrzegał w ciemnościach brak guzika przy garderobie, słyszała, jak mówił: "Człowiek powinien mieć dwie żony, jedną do miłości, a drugą do przyszywania guzików".
Druga sprawa, która mnie zainteresowała i nieco zdziwiła, bo w jakimś sensie wydaje się bardzo współczesna, bo feministyczna, to wielość bohaterek, które albo wyzwoliwszy się od męża, bo owdowiały, albo nigdy za mąż nie wyszły, czują się wolne i żyją tak, jak mają na to ochotę, czerpiąc radość ze swojej cielesności. Przyznam, że w kontekście latynoskiego maczyzmu tym bardziej mnie to zaskoczyło.
Początkowo, niczym pasożyty, żyły cieniami opustoszałych domostw, stając się zauszniczkami swych służących, kochankami swych poduszek, nie mając nic do roboty po tylu latach jałowej niewoli. (...) Ale podczas celebrowania tych mszy samotności nabierały przekonania, że ponownie są paniami swojej woli (...) Za to w kojącym rozleniwieniu samotności wdowy odkrywały, iż zachowanie uczciwości w życiu zależy wyłącznie od ciała, gdy jada się tylko wtedy, kiedy jest się głodną, kocha się bez kłamstw (...), a ciało nasyca się wreszcie, śniąc swoje własne sny (...)
Chciała ponownie być wyłącznie sobą, odzyskać wszystko, z czego musiała rezygnować przez pół wieku pańszczyzny, która uczyniwszy ją szczęśliwą, bez wątpienia ograbiła ją zarazem, jak się okazało po śmierci męża, z najdrobniejszych śladów własnej tożsamości.
Tyle lat minęło, od kiedy zostały napisane te słowa, a wciąż bywają bardzo aktualne.
I wreszcie ostania sprawa, która mnie poruszyła, to końcowe partie powieści, kiedy po kilkudziesięciu latach spełnia się miłość Ferminy i Florentina, a oni są już ludźmi po siedemdziesiątce. Oboje zdają sobie sprawę z niedoskonałości swoich ciał, pisarz niczego tu nie idealizuje, a jednak powoli, na przekór niedoskonałej, starczej fizyczności zbliżają się do siebie. Ludzkie to i piękne.
Mimo wątpliwości to nie koniec mojego spotkania z twórczością Gabriela Garcíi Márqueza.
A w wolnej chwili - film o tym samym tytule z 2007.
OdpowiedzUsuń