O książce Patryka Pufelskiego "Pawilon małych ssaków" (Karakter
2022) jako osoba pilnie śledząca bańkę literacką i jako czytelniczka sama w niej tkwiąca nie mogłam nie usłyszeć, tyle było w momencie premiery wokół niej hałasu. Autor, pracownik wrocławskiego zoo, wysłał swój tekst na konkurs pamiętników osób LGBT+ ogłoszony przez Pracownię Badań nad Historią i Tożsamościami LGBT+ w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego. Nagrodzone i wyróżnione prace zostały potem wydane w osobnej książce. Patryk Pufelski nie znalazł się w tym gronie, za to organizatorzy konkursu uznali, że jego praca zasługuje na szczególne potraktowanie i zainteresowali nią wydawnictwo Karakter. Ostateczny kształt książki, która ujrzała światło dzienne, został rozszerzony. Autor opowiada w wywiadzie udzielonym Dwutygodnikowi, jak pracował nad całością, jak odchodził od koncepcji dziennika, aby ostatecznie do niego wrócić.Chociaż wokół książki było dużo szumu, nie zamierzałam jej czytać, bo wydawało mi się, że jest to rzecz przede wszystkim o pracy w zoo i podopiecznych autora. Nie żebym zwierząt nie lubiła, ale co innego lubić, a co innego jeszcze o nich czytać. I raczej na pewno nie sięgnęłabym po "Pawilon małych ssaków", gdyby nie kilkudniowa wizyta u bliskiej mi osoby, która książkę miała i polecała. A ponieważ właśnie wtedy autor został nominowany do Nike, grzechem było nie skorzystać z okazji. Połknęłam ją w dwa poranki i dwa wieczory, bo tylko wtedy miałam czas na czytanie. Połknęłam z ogromną przyjemnością. To rzecz, którą znakomicie się czyta, a lektura daje odprężenie i właśnie przyjemność.
Dlaczego? Myślę, że kluczem jest sam autor. Czytając, wielokrotnie łapałam się na myśli, że świetnie byłoby mieć takiego znajomego! Patryk Pufelski wydaje się być bardzo ciekawą osobą. Bo powiedzieć, że jest pracownikiem zoo, to nic nie powiedzieć. Tak, pracuje we wrocławskim zoo, a wcześniej przez kilka lat pracował w krakowskim, a jeszcze wcześniej, bo już jako nastolatek, udzielał się jako wolontariusz w oliwskim. Przychodził tam w niemal każdy weekend. Rzeczywiście jest miłośnikiem zwierząt, wiele miejsca poświęca im w dzienniku, i tym, którymi opiekuje się w pracy, i tym, które ma w domu, i tym, o których coś przeczyta. Potrafi śledzić losy swoich podopiecznych, którzy zostali przeniesieni (sprzedani?) do innego ogrodu zoologicznego. Pisze o nich jak o najbliższych mu istotach. Ale miłość do zwierząt to nie wszystko.
Autor jest po prostu bardzo interesującym człowiekiem. Refleksyjnym, uważnie przyglądającym się światu, ludziom, życzliwym, dobrym. Zanim zaczął pracę w zoo, szukał swojej drogi - studiował w Krakowie filologię węgierską i teksty kultury (kierunek na wydziale polonistyki?), niczego nie ukończył, teraz studiuje zaocznie zootechnikę. Dużo czyta, czego liczne ślady znajdujemy w jego dzienniku. Interesują go sprawy żydowskie i jest bardzo mocno osadzony w środowisku polskich Żydów. Jak zrozumiałam, ma takie korzenie, chociaż także kaszubskie. Obchodzi i Chanukę, i Boże Narodzenie. Sporo pisze o swojej rodzinie. Bo właśnie ludzie to drugi istotny nurt jego książki. Widać, że pielęgnuje więzy rodzinne, przyjaźnie i znajomości. Wiele wśród jego znajomych osób starszych, z którymi ma bardzo dobry kontakt. To nie tylko babcia, ale też inne znajome i znajomi z różnych środowisk, także tych żydowskich. Pisze o nich ciepło, dowcipnie, czasem nostalgicznie, przytacza rozmaite anegdoty. W taki sam sposób opowiada o swoich koleżankach i kolegach z krakowskiego i wrocławskiego zoo. Ludzie, wspólnota to wszystko jest dla niego ważne. Należy też do krakowskiej spółdzielni Ogniwo - księgarni i czegoś w rodzaju domu kultury. To również wspólnota.
A tematyka osób LGBT+? W końcu z konkursu na ich pamiętniki wzięła się ta książka. Oczywiście jest obecna na kartach dziennika, ale w sposób naturalny, nie dominuje. W pierwszej części pojawia się fragmentarycznie, w drugiej, kiedy atmosfera w kraju gęstnieje, jest jej więcej. Autor pisze o emocjach, o swoim gniewie na polityków. (Aż mnie korci, aby użyć mocniejszego słowa niż gniew) Mimo wszystko jednak jest w tej szczęśliwej sytuacji, że poza incydentalnymi sytuacjami nie doświadczył dyskryminacji. Wie o nim rodzina, znajomi, przyjaciele. Na kartach dziennika pojawia się jego partner, dla którego, jak zrozumiałam, przeniósł się do Wrocławia. Pewnie dlatego nie ma w dzienniku cierpiętnictwa, a całość jest pogodna.
Przyznam, że nie należę do miłośniczek dzienników. Są po prostu, z oczywistych przyczyn, nierówne - miejscami bardzo ciekawe, miejscami po prostu nudne. Tymczasem w tym wypadku o nudzie nie ma mowy. Wpisy są krótkie, najdłuższe nie przekraczają strony, może półtorej, niektóre mają po kilka linijek. To pewnie z jednej strony świadectwo naszych czasów, z drugiej efekt sposobu, w jaki książka powstała. Jedno łączy się z drugim. Wiele notek ma formę anegdoty zamkniętej zgrabną puentą, inne są typowymi dla tej formy relacjami albo przemyśleniami. Dodatkową przyjemność sprawiało mi czytanie o moim mieście i o mieszkającym w nim ludziach, o których bardziej słyszałam niż ich znam. Bo jedno z miast, Gdańsk, Kraków, Wrocław, pomiędzy którymi Patryk Pufelski kursuje, jest także moim.
Zdecydowanie warto sięgnąć po "Pawilon małych ssaków". Mam taki test - jeśli notka na mój blog powstaje gładko, jeśli piszę emocjami, to znak, że książka mnie poruszyła. A jeśli w dodatku dzieje się tak po upływie jakiegoś czasu od lektury, a tak było w tym przypadku, to znak, że nadal we mnie pracuje. A czy słusznie znalazła się na liście nominowanych do Nike? Z tym bym dyskutowała. Nie wykluczam, że sam autor się zdziwił. Do tego co pisze podchodzi bez zadęcia, ta książka przydarzyła mu się trochę przez przypadek, chociaż, jak mówi we wspomnianym wywiadzie, pisanie jest dla niego czymś naturalnym, od dawna robił to dla swoich znajomych w mediach społecznościowych, a dla siebie prowadził notatki w komputerze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz